W środę, 5 lutego, wybraliśmy się na koncert Lisy Gerrard oraz Julesa Maxwella do Centrum Kongresowego ICE. Tak się złożyło, że tego dnia szanowna małżonka obchodziła urodziny, co dodało dodatkowej szczypty soli do ekscytującego nas występu. Lisa Gerrard jest jak whiskey, nieobojętna: albo się ją kocha, albo nie trawi. My kochamy. Czy za sprawą Dead Can Dance, czy jej znakomitych współprac z Hansem Zimmerem (któż nie zna motywu z „Gladiatora”? Ale to nie wszystko). A że artystka ta nie koncertuje zbyt często – warto było się zmobilizować i kupić koniec końców nietanie bilety.
Lisa przyjechała do Krakowa z panem Julesem Maxwellem, z którym nagrała album „Burn” parę lat temu. Słyszałem o nim, ale nie słyszałem jego; uznałem, że zapoznanie się z materiałem na koncercie to świetny pomysł. Czyż nie? Tabula rasa.
ICE kipiało z oczekiwania – ja to wyraźnie czułem. To podniecenie w powietrzu. Jak wspomniałem, jeśli ktoś Lisę polubi, to już miłością wielką i to wypisane było na twarzach gości w centrum kongresowym. Przed wejściem stał człowiek z kartką „kupię bilet” – to nieczęsto się tu zdarza. Niechaj to poświadcza o ekscytacji.
Sala pełna, napięcie.

Na początku wyszedł pan Maxwell i zapowiedział, że Lisa wystąpi w drugiej części koncertu, ale na razie on sam zaprezentuje swoje kompozycje. Sprawiał wrażenie skromnego, nieco przestraszonego; pomyślałem: dobra poza.
Nie wiedziałem, że jest ona związana z tym, co pan Maxwell ma do zaproponowania.
Zaraz bowiem usiadł do fortepianu i zagrał, oraz zaśpiewał – materiał bardzo, bardzo słaby. Jego umiejętności wokalne nie wykraczają poza dobrego śpiewaka karaoke. Gra na fortepianie: nudna, umiarkowanie umiejętna, czyli najwyżej przeciętna – kompozycje płaskie w nieciekawych harmoniach. Skoro to poezja śpiewana, to może teksty będą dobre? Niestety nie. Teksty pan zaprezentował płaskie i nieciekawe. Innymi słowy: oto przed pełną salą Centrum Kongresowego ICE wystąpił hobbysta, reprezentujący poziom wujka, który dla zabawy czasem coś napisze i zaśpiewa, a potem podczas spotkania świątecznego da się namówić dzieciom siostry, żeby zaśpiewał parę piosenek. Ogromnie rozczarowujące. Nieco, ale tylko nieco lepsze były jego kompozycje instrumentalne – wciąż to poziom co najwyżej średni; określiłbym go jako trzeciorzędną Hanię Rani. Prawdę powiedziawszy , czułem się urażony. Przyszło mi do głowy, że wyślę mu dowolną płytę Grzegorza Turnaua z dopiskiem: „Mr. Jules – tak się robi poezję śpiewaną z akompaniamentem fortepianu.
Występ tego pana wzbudził mój wielki niepokój przed występem Lisy. Jest to artystka, która sama z siebie niekoniecznie wymyśla; jej nieprawdopodobny wokal trzeba umieć wykorzystać. To doskonale umie choćby Hans Zimmer, w końcu wybitny kompozytor; albo Brendan Perry (Dead Can Dance), znakomity aranżer, multiinstrumentalista.

Niestety, niepokój mój był słuszny. Materiał (a więc płyta „Burn”) jest nieciekawy, mało oryginalny. Być może intencją było użycie prostoty, podobnej do muzyki Enyi, ale to się zupełnie nie udało. Enya była świeża dawno temu, poza tym – Enya jest tylko jedna. Orientalny styl wokalny Lisy zupełnie nie pasował do prostych harmonicznie, nieco new-age’owych brzmień. Dodatkowo, co właściwie jest skandaliczne, dość rozbudowany instrumentalnie tekst muzyczny – bo mówimy o perkusji, gitarach, jakichś syntezatorach, może więcej – został puszczony z playbacku! Czyli pan Maxwell jedną ręką przygrywając na fortepianie, drugą puszczał na leżącym na klapie instrumentu telefonie odpowiednie sekcje, uprzednio nagrane. Czy organizując trasę koncertową tak trudno jest wziąć ze sobą ze trzech muzyków studyjnych, którzy z pewnością by sobie poradzili z tym, jak wspomniałem, prostym materiałem? Lub zatrudnić ich na miejscu? Wszak melodie z płyty „Burn” – te instrumentalne – są na tyle proste, że przeciętny muzyk studyjny zapoznałby się z nimi w dwie próby. Do tego Lisa występując w swojej niesamowitej kreacji, znanej z koncertów Dead Can Dance – czyli bizantyjsko-orientalnej szacie – wyglądała wprost groteskowo. Ten styl pasuje doskonale do występów DCD, które są jak mistyczne misteria. Tu zupełnie to nie pasowało.
Skoro był to koncert Lisy Gerrard, osoby obdarzonej prawdziwie niewiarygodnym głosem, to powinien zostać on maksymalnie wyeksponowany. Tak nie było – ogromna ilość echa i pogłosów, przesterów przykryła jej wokal. W gruncie rzeczy taki występ powinien być akustyczny, a dostaliśmy zakryty efektami śpiew, marny fortepian i puszczone z playbacku poszczególne sekcje.
Całość zupełnie „nie trzymała się kupy” i w ogóle nie rozumiem tego koncertu. Mam przykre wrażenie, że zorganizowany został „na odczep się”, a ja jako widz czuję się zlekceważony i niepoważnie potraktowany. Entuzjastyczny (?) aplauz skierowany był chyba do Lisy jako osoby, do całokształtu jej twórczości, w hołdzie, że przyjechała. Bo na pewno nie w hołdzie tej miernej muzyce.

Jedynym dużym plusem były wyświetlane na dużym ekranie bardzo ciekawe wizualizacje – teledyski do utworów z płyty „Burn”. Polecam, łatwo je znaleźć na YT.
Prawie nigdy mi się nie zdarza wstać z krzesła na koncercie w momencie, gdy rozpoczynają się brawa na koniec. Może był bis? Może nie? Niestety, tego wieczoru nie miałem na niego ochoty.