Cała prawda o Egerze

Koszmar tego wyjazdu przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, trzeba to jasno powiedzieć, ta sytuacja czterodniowa była prawdziwym piekłem i to pod każdym względem. Intelektualnym, obyczajowym, rozrywkowym, kompletna głupota, niewyobrażalna strata czasu, straszliwe marnotrawstwo środków, coś niebywałego, nie wiem, czy kiedykolwiek brałem udział w czymś równie beznadziejnym, a w każdym razie czy kiedykolwiek oceniłem coś jako równie beznadziejne. Właściwie tylko przez pierwsze parę godzin, to znaczy przez podróż, czułem chociaż lekką pozytywną ekscytację, dodatkowo podkręconą niewyspaniem. Czar prysł, gdy tylko weszliśmy na teren tych tak zwanych basenów. To miejsce prawdziwie piekielne, gdzie przewala się tłum ludzi, wszyscy o skretyniałych twarzach, rozmiękczonych organizmach przez bezczynne siedzenie w wodzie, bo żar z nieba leje się tak niewyobrażalny, że nie da się wytrzymać inaczej, niż siedząc w wodzie, rozmiękczając swoje ciało i nie mam wątpliwości, że również i swoją świadomość, o czym miałem się już niedługo przekonać na własnej skórze, czy raczej na własnym umyśle. A więc zapłaciwszy bilet wejścia przechadzamy się, czy raczej przepychamy się poprzez zbity tłum tych dennych facjat, niewyrażających kompletnie nic, na których wypisane jest absolutne nic, to przerażające, tłumy żywych trupów snują się pośród pożółkłej trawy tego strasznego miejsca. I oto widzimy podstawową atrakcję tego czyśćca, oto widzimy pełne ludzi, wypchane niemal do każdego metra kwadratowego baseny, w których można siedzieć i gapić się przed siebie, co uczestnicy tego nikczemnego procederu z taką lubością kontynuują. Dobrze więc, dam temu szansę, chociaż to próba daremna, co wiem u samego jej zarania, jak w przypadku całego wyjazdu, oszukiwałem się, że jednak będzie inaczej niż to, czego się spodziewałem, właściwie nie wiem czemu, skąd ta moja naiwność, powinno pozbywać się złudzeń, potem przychodzą jedynie rozczarowania, to przecież oczywiste i nic innego w tej sprawie nie da się zrobić, a tego rodzaju niepoprawny optymizm jest jedynie koniec końców absurdalnym wręcz ranieniem samego siebie, jest cynicznym doprowadzaniem do niepowodzeń i nieporozumień, oraz, rzecz jasna, rozczarowań, w celu jedynie ukarania samego siebie, oto przewrotna natura człowieka, której nie sposób oszukać, człowiek wiecznie dąży jedynie do kary, albo karze sam siebie, albo karze innych, a co za tym idzie siebie samego, taka jest prawda. Więc karzę siebie i zanurzam się w tej wodzie, wstrętnej, pełnej pływającego naskórka tych wszystkich nikczemnych ludzi, ta myśl będzie mi już towarzyszyć nieustannie i żaden rechot na ten temat nie złagodzi tej świadomości, nurzania się w ludzkich ciałach, w ich łoju, we wszystkich możliwych wydzielinach ludzkiego, pożal się Boże, organizmu, które można sobie wyobrazić. A więc gniję pośród ludzkiego odpadu, słuchając debilnych wynurzeń o seksualnym potencjale tej, lub innej kobiety, dostrzeżonej w tłumie, artykułowanych przez moich kolegów, to obrzydliwe, myślę, ale milczę, w celu uniknięcia wykluczenia już na samym początku, spozycjonowania się z boku już u samego zarania, to byłoby straszne, bo czuję, że rozpacz samotności w tym obrzydliwym i strasznym miejscu pochłonęła by mnie do końca, nie mogę więc tego uczynić, choć myśl ta, podobnie jak myśl o naskórku ludzkim, towarzyszyć będzie mi już aż do samego końca, chęć, znowu, samounicestwienia, odłączenia się od tego festiwalu chamstwa i głupoty, skutkująca wykluczeniem, a więc samounicestwienie, a więc zepchnięcie się w kompletny niebyt, wyjścia więc nie ma, gdy zatem słysząc ten debilny rechot widzę spojrzenia poszukujące zrozumienia, uśmiecham się do jednego czy drugiego, aby choć tak dać wyraz swojej nieprawdziwej, udawanej akceptacji dla ich przerażających odczłowieczeń, którym tak chętnie się oddają i zastanawiam się przy tym, czy oni tak na serio, właściwie przez cały Wyjazd będzie mi ta myśl towarzyszyć, czy to wszystko jest możliwe, czy to prawda, że oni się naprawdę dobrze bawią, będę nie raz jeszcze zastanawiał się nad prawdziwością tej niegodziwości, której się oddają, rozmieniając, jak to się mówi, swoje człowieczeństwo na drobne, porzucając wszystko co o człowieczeństwie świadczy, zezwierzęcając się i karmiąc się nawzajem tym strasznym, wstrętnym wręcz nastawieniem, ileż to razy jeszcze będę miał tego dość i nie będę mógł tego słuchać i ileż jeszcze razy zdradzę sam siebie, gdy będę uśmiechał się widząc te błędne spojrzenia, szukające akceptacji, jeśli jakimś trafem skrzyżują się z moimi, to przerażające do czego człowiek jest w stanie się doprowadzić żeby tylko nie poczuł się wykluczony z grupy, jak to możliwe, jaka to siła kieruje jednostką, że jest w stanie tak zlać się z otoczeniem i zaprzedać siebie, jakaż wielka, niewyobrażalna moc wydziera nasze dusze do tego stopnia, że stajemy się karykaturami samych siebie, bezradnie próbującymi naśladować innych, tylko po to, by nie uznali nas za odszczepieńców? Ale na tym etapie nawet moi towarzysze mają dość tego obrzydlistwa, nazywajmy rzeczy po imieniu, tej beznadziei, przecież to niewyobrażalnie nudne, a więc trzeba nam poszukać wrażeń, trzeba coś zrobić, ale co robić w tym beznadziejnym miejscu? Chyba jedynie wydawać pieniądze. Jedyne, co to koszmarne, makabryczne miejsce może zaoferować, to wydawanie pieniędzy, taka jest prawda, czynność wydawania pieniędzy staje się tutaj jedyną rozrywką, brak czegokolwiek innego, co ci wszyscy ludzie tutaj robią, zachodzę teraz w głowę, przecież ci ludzie muszą być świadomi beznadziei w jaką się wprowadzili, katastrofy w jakiej się znaleźli, jak inaczej bowiem nazwać sytuację, w której jedynie mechaniczne wydawanie pieniędzy dla samego wydawania jest ostateczną i jedyną rozrywką, jest jedyną zmianą, jakiej można dokonać, czyż nie mamy tu do czynienia z jakimś prawdziwie przerażającym czyśćcem, do którego wszyscy trafiliśmy, jak wielki trud musimy wykonać, żeby zaakceptować ten stan rzeczy,  to straszne, żeby tak bardzo się trudzić tylko po to, żeby zaakceptować, że jesteśmy gorsi od psów, że zamieniliśmy się na chwilę w worki z mięsem i wnętrznościami, które z nudów wydawać będą pieniądze, tylko po to, żeby uzyskać  j a k ą k o l w i e k  podnietę, to prawdziwie ohydne. Wychodzę więc z tego szlamu i grzebię w rzeczach w poszukiwaniu, a jakże, karty kredytowej, podobnie jak moi kompani, a gdy podnoszę głowę ich już nie ma, znikli, po prostu poszli beze mnie, cały więc trud mój aby pozostać częścią grupy spełzł na niczym, nadaremno upokarzałem sam siebie, sprzedawałem i zdradzałem samego siebie, gdyż oni po prostu odeszli, aby wydawać pieniądze, a ja w swojej naiwności idę ich szukać, skręcam więc w lewo, tam mam nadzieję ich znaleźć i idę wzdłuż bezsensownych i szkaradnych stoisk, gdzie mógłbym wydawać moje pieniądze, handlują tu najgorszego rodzaju chińszczyzną, którą nazywają pamiątkami, sprzedają tu podłe jedzenie, które sprowadza się do podgrzanej mąki z glutaminianem sodu, który śmią nazywać pożywieniem, i tak dalej. Po chwili jestem już na głównym placu tego straszliwego miejsca, gdzie żar leje się z nieba, prawdziwy żar, a moja głowa już pęka od żenady zaistniałej sytuacji, więc wobec tej hańby, w której się znalazłem, sam, pośród tłumu bezmyślnych ludzi, bezmyślnie oddających się bezmyślnym czynnościom, marzę jedynie o papierosie, to on mnie ocali, muszę zapalić, mój wieczny przyjaciel, obecny ze mną zawsze, gdy go potrzebuję, na którego zawsze mogę liczyć, ale nie tutaj, gdyż tutaj wszędzie obowiązuje zakaz palenia, nawet z tego mnie odarto, nawet to mi odebrano, a w tamtym momencie myślę, że nieprzyjemności ze służbami porządkowymi to najgorsze co może mnie spotkać, choć nie rozumiem jeszcze, że najgorsze już mnie spotkało i że najgorsze dopiero przede mną, nieprzyjemności ze strony służb porządkowych byłyby w gruncie rzeczy w zasadzie wskazane, nic złego by mi się nie stało, a daj Bóg, zostałbym wyproszony stąd zanim nastąpi katastrofa, ale na tym etapie tego nie wiem, trudno się więc dziwić, szukam więc jakiegokolwiek miejsca, gdzie mógłbym zapalić papierosa i oto znajduję, tam, przy murze, obok toalet, jest miejsce wyznaczone dla podobnych mi szukających wytchnienia, spotkania z przyjacielem, w błogiej samotności, z dala od straszności tego odrażającego miejsca, natychmiast kupuję więc piwo i uzbrojony w tych dwoje przyjaciół udaję się w kierunku mojej ostoi, mojego bezpiecznego miejsca i tam, oparty o niewysoki murek, płacząc nad swoim losem, uświadomiwszy sobie, że utknąłem tu na parę dni, które mogę, by tak rzec, wyrzucić do śmieci, co już teraz sobie uświadamiam, które mogę już spisać na straty, zapalam upragnionego papierosa i nerwowo wypijam piwo, które leje mi się po szyi, tak bardzo pragnę bowiem ukojenia dla moich rozterek, niesionego mi przez wreszcie obecne w moich żyłach promile. A gdy już wracam i spotykam niecnych kompanów, którzy mnie po prostu opuścili, chyba tylko dla zabawy udaję obrażonego, dla zwykłego urozmaicenia tej straszliwej nudy i beznadziei, w której się znalazłem, na własne życzenie, trzeba to jasno powiedzieć, bo przecież znalazłem się tutaj z własnej woli,  w o l n e j  woli, tak teraz całkowicie spętanej, tak bardzo ograniczonej, a ja w swej rozpaczy jeszcze ją ograniczam, jeszcze bardziej ukracam, wlewając w siebie kolejne porcje alkoholu, ale tylko on sprawia, że cała ta straszna sytuacja staje się znośna, stoimy wobec tego w obliczu spirali zupełnie złej,  d o  c n a  złej i beznadziejnej, bowiem picie w tym położeniu pozornie daje nadzieję na przetrwanie, jednocześnie wciągając mnie jeszcze bardziej w tę przerażającą rzeczywistość, która jest mi kompletnie obca, która jest mi nienawistna, w której milczę, nie potrafiąc się w niej zupełnie odnaleźć. Oto zatem, choć nie zamierzałem, piję kolejne kieliszki prawdziwie wstrętnego lokalnego alkoholu, ponieważ tu pije się palinkę, która smakuje jak najgorszej jakości bimber, ja jednak piję ją dalej, destruktywnie, chcąc zniszczyć siebie, chcąc zapaść się w siebie i zniknąć, najchętniej zniknąć całkiem i nie obudzić się aż do niedzieli, kiedy wreszcie będę mógł uwolnić się z tego koszmaru, piję ją po to, by nie tęsknić za normalnością, której tak pragnę, a która staje się coraz bardziej odległa, piję więc jeszcze więcej, by zapomnieć, że mogło być inaczej, że mogłem nie marnować swojego czasu i środków tylko po to, by cierpieć niewyobrażalne męki, pośród rubasznych żartów, pośród chamstwa, coraz większego, nakręcającego się podobnie jak ja, w spirali zła, w spirali zła i zapomnienia, piję więc na tak zwany umór aby zapomnieć o tej niebywałej klęsce, którą sam sobie zadałem, a która sprowadza się do naiwności, że będzie inaczej, do, co trzeba jasno powiedzieć, ogromnej wręcz  n a i w n o ś c i, której uległem z niewiadomych powodów i kończę wieczór, czego już nie pamiętam, ale dowiem się następnego dnia, kończę wieczór w totalnym zamroczeniu pokazując środkowe palce na zmianę kolejnym kompanom, by wyrazić moją nienawiść do nich, a właściwie do samego siebie, niezdolny aby wydobyć się z tej straszliwej sytuacji bez wyjścia.

fot. Stan Barański

I oto przychodzi poranek, chwila wytchnienia, gdyż wstaję pierwszy, czyli jestem sam, z dala od rubasznych żartów, póki co, zobaczymy na jak długo, wolny od bezsensownej mowy-trawy i powtarzania w kółko tych samych nieśmiesznych i absolutnie pustych nonsensów,  bez krzyku dla krzyku, bez narzekań i wyrażania swoich jedynie pragnień, do tego, co trzeba dodać, pragnień najniższych, bo dotyczących jedynie potrzeb fizykalno-fizjologicznych, cóż to za koszmar, wysłuchiwać w kółko tylko kolejnych utyskiwań o bólu głowy, potrzebie wypróżnienia, pustym brzuchu, czy zapaści alkoholowej, tak oto przebiega destrukcja jestestwa, tak oto wszyscy uczestnicy tej katastrofy niszczą swoje ciała i dusze, w imię Bóg raczy wiedzieć czego, może w imię tego strasznego zdania, które usłyszałem pod sam koniec Wyjazdu, czyli z chęci nigdyniedorastania, z chęci bycia zawsze dzieciakiem, cytuję, a więc z niechęci rozwoju, z chęci niedorozwoju, z potrzeby pozostania w stadium, by tak rzec, larwalnym, to przerażające. Ale na razie jestem sam i choć cierpię za sprawą zbyt dużej ilości alkoholu dnia wczorajszego, to chwilowo mam spokój, na pewno nie święty spokój, ale jednak spokój, mogę więc oddać się jakiejś bezmyślnej czynności w rodzaju sprzątania pobojowiska po wczorajszych ekscesach, teraz nawet tak straszna mi czynność, jak sprzątanie, przynosi ulgę i daje poczucie sensu, choć przez chwilę robię coś, co ma jakiś niechby i podstawowy zupełnie i przyziemny sens. Ale oto ta sielanka w której się znalazłem i straszne jest to, że tak określam to beznadziejne położenie, które i tak jest lepsze od wszystkiego co było wcześniej i wszystkiego co mnie czeka za chwilę, bo oto kończą się te błogie, cóż za straszna historia, chwile, albowiem z piętra domu wytaczają się po kolei sapiące, wstrętne kreatury, z ich rubasznym śmiechem, z przekleństwami i narzekaniem i nic nie daje próba wprowadzenia choćby krzty łagodności, na nic się to zda, spotykam jedynie mętny, nierozumiejący wzrok ludzi, którzy marzą póki co jedynie o klozecie i wypróżnieniu się, co za niewyobrażalny upadek, cóż za straszliwa degrengolada, a do tego trzeba było przejechać kilkaset kilometrów i wydać fortunę, jakby nie można było tej tragedii przeprowadzić w byle melinie, a ten budynek, swoją drogą, nieco taką przypomina, gdyż główne pomieszczenie pozbawione jest okien, w tej strasznej więc jaskini, mrocznej i zatęchłej, gdzie powietrze stoi i ani drgnie, to tu pojawiają się po kolei te potwory, rechocząc, sapiąc i utyskując. A ja w swojej naiwności czekam na cokolwiek, na jakikolwiek promyk nadziei, że coś się zmieni, że coś się okaże, choć wiem, że to daremne, jak mogłem być tak naiwny, ale wciąż się łudzę i w końcu pada ta propozycja, jedźmy na  i n n e  baseny, to będą  l e p s z e  baseny,  c i e k a w s z e,  a gdy to słyszę, to skręca mi kiszki i wykrzywia twarz w żenującym grymasie niedowierzania. Jedziemy więc wkrótce przez ten jałowy, trzeba powiedzieć, dość brzydki tutaj krajobraz, pośród pól kukurydzy i wątłej roślinności bez wyrazu, nie jest to bowiem bujna roślinność, którą znamy choćby z naszego kraju, lecz nie jest to również urokliwa roślinność śródziemnomorska, którą ludzie z północy uwielbiają choćby za jej odmienność, ta tutaj to jakaś niepoważna hybryda, to roślinność, która chciałaby być bujna, ale nie jest w stanie, a przy tym chciała by być urokliwie południowa, ale nie jest w stanie, w ten oto sposób stwarza obrzydliwy pejzaż, pośród którego umieszczono  l e p s z e  baseny. Zapłaciwszy więc sowicie, cenę, za którą zwiedzić by można choćby, dajmy na to, Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, co przychodzi mi do głowy gdy wchodzimy, to straszne, do labiryntu podziemnych kanałów, gdzie makabryczne zielonkawe światło rozprasza się wśród tej wody, co do której, nie mam żadnych teraz wątpliwości, odczucia będę miał podobnie straszne, jak do tej z wczoraj, czyli wody pełnej wydzielin i naskórków, a w niej znów bez sensu te same żywe trupy odmaczają swoje narządy rozrodcze i wydalnicze, gdzie zostawiają swoje włosy i ciągle produkujący się złuszczony naskórek, tego łoju jest tu tyle, że gdyby go wyekstraktować to pewnie można byłoby stworzyć pół tony mydła, a więc holocaust, a więc ad hitlerum, oto co staje mi przed oczami, gdy przemierzam wpadnąwszy w lekką panikę te trupie tunele, pełne zgnilizny i pozbawione sensu. Z ulgą więc przyjmuję wyjście na powierzchnię, na której nie czeka nic ponad to, co już znam z wczoraj, tylko inaczej nieco zaaranżowane, bo urozmaicenie w postaci kilku rur do zjeżdżania, czy poziomowo ułożonych basenów zamiast na płaskim terenie to na zboczu dla mnie absolutnie nic nie zmienia, podczas gdy moi kompani zachwycają się, ach, jakie świetne miejsce, ach, jak tu cudownie, a ja znów zachodzę w głowę, i nie mogę uwierzyć, że nie jest to tylko histeryczne utwierdzanie siebie samych w przekonaniu, że jest lepiej niż straszliwie, nie mogę uwierzyć w to, że mówią to oni serio, a ich zachwyty są szczere, skoro przecież wkrótce i tak aby nadać jakiegokolwiek sensu, podobnie jak wczoraj, tylko na droższym bilecie, będziemy podlewać całą sprawę alkoholem, wpadając ponownie w ten wir samozniszczenia, mocząc się w naskórkach zalewamy nasze organizmy promilami, rechocząc i psiocząc na zmianę, udając zachwyty i zadowolenie, cierpiąc przy tym niewyobrażalnie. A gdy w którymś momencie jeden z kompanów pyta mnie, czy wszystko w porządku, czy nie wyglądam na smutnego, to zamiast powiedzieć mu prawdę, która pewnie i tak do niczego by go nie doprowadziła, nie sądzę, by byłby w stanie ją pojąć, stwierdzając w swojej głowie jedynie coś o 
d z i w a c t w i e, po prostu negując poprzez odtrącenie, zamiast powiedzieć mu jak żałośni jesteśmy, jak beznadziejne to miejsce i jak haniebnie niszczymy nasze człowieczeństwo, zbywam sprawę, żeby uniknąć wykluczenia, nie wiedzieć po co, że wszystko jest w porządku, po prostu jestem zmęczony wczorajszym pijaństwem, ot co, ale przecież jest bardzo przyjemnie, tak, a te baseny takie fajne, tak,  i nic to, że smród zgniłych jaj, wydobywający się z tej wody, jak to oni mówią tutaj, zdrowotnej i termalnej, skręca mi kiszki i przyprawia o wymioty i już nie wiem co bardziej przyprawia mnie o torsje, czy ten smród wody, czy może swąd samozniszczenia bez żadnego sensu, wracam więc jedynie do wspomnienia wspaniałości poranka, gdy pomimo pękającej od bólu głowy w spokoju mogłem posprzątać puste puszki i butelki, zetrzeć mokrą szmatą wylane płyny i popiół z papierosów ze szklanego stołu, w porównaniu z tym, za co do tego wszystkiego płacę, to przerażające, poranne sprzątanie było sielanką i nieraz jeszcze będę wracał do tego wspomnienia w trakcie Wyjazdu, co tylko unaocznia mi w jak beznadziejnym położeniu się znalazłem, w jak beznadziejnym położeniu wszyscy się znaleźliśmy, bo wciąż nie mogę uwierzyć, że kompanom szczerze się to podoba, sądzę wciąż teraz, że wykonują do prawdy wielki trud, żeby wmówić sobie i pozostałym jak wspaniale się bawią i jak świetne to baseny, imponujące starania, żeby wytłumaczyć samym sobie, że jest przecież tak jak miało być i myśl ta rozdziera moją jaźń, ale milczę, uśmiecham się spod zniszczonych oczu, udając, że wszystko jest świetnie, a ja po prostu jestem zmęczony po wczoraj. Oto więc cała troska kompanów, dwa pytania przez cały wyjazd mojego sztucznego, przyklejonego uśmiechu, do tego jeszcze wrócę, na razie spuśćmy zasłonę milczenia. W takich warunkach moim ocaleniem zazwyczaj jest kartka i pióro,  m o g ę  zapisać cokolwiek, to mnie uratuje, to może przynieść ukojenie, ale nie tutaj, tutaj jestem zdruzgotany do granic możliwości, nawet ten atawizm muszę puścić w niepamięć, wdycham więc ten smrodliwy opar zgniłych jaj, wysłuchuję więc tej wulgarnej mowy-trawy, rozmieniam się na drobne z pozostałymi, a jakże. Ale żeby nie było wątpliwości, co jakiś czas podejmuję próbę, zaczynam jakiś temat, podrzucam zdanie, ot tak, na zachętę, może być cokolwiek, niech będzie wojna w Ukrainie, może piłka nożna, wszystko to, co kojarzyć by mi się mogło z tym haniebnym intelektualnym położeniem, może powspominam dawne awantury, poprzechwalam się chwilę czekając na jakikolwiek respons, ale nie, on nie następuje, on nie nadchodzi, nic z tego nie wynika, coraz bardziej mętne oczy patrzą na mnie bez zrozumienia, rzucają może pojedyncze zdanie odpowiedzi i uciekają w dal, a ja z żalem patrzę na tę degrengoladę, nie mogąc się w niej odnaleźć, choćbym chciał, choćbym próbował, odbijam się od muru, odbijam się od mętnych spojrzeń, na nic moje staranie, daremne próby, gdyż nie czeka nas już nic poza upodleniem samych siebie. Wracamy więc w końcu do kwatery, do tej jaskini bez okien i zorientowawszy się, o, zaskoczenie, że nic nas tu nie czeka, przechodzimy około kilometra dalej, tam są knajpy, tam są szynki, tam jest okazja znów wydawać pieniądze, a więc oto obietnica sensu, oto zarzewie  c z e g o k o l w i e k, pośród więc bezsensownego rechotu i chamskich, prostackich, uwłaczających, nazywajmy rzeczy po imieniu, ludzkiej godności żartów wydajemy z radością pieniądze, śmiejąc się przy tym i nie wiem już z czego się śmiejemy, tak nisko upadliśmy, tak nikczemni się staliśmy. W imię więc samczej siły, w imię tego absurdu adolescenta w jakimś przypadkowym miejscu zamawiamy  k o r y t o  mięsa, inaczej tego nie można nazwać, taka jest prawda, oto kelner przynosi  k o r y t o  dla świń, którymi się staliśmy, oto rzeczywistość, którą widzę i wtedy i teraz, gdy pomyślę o tym niewyobrażalnym obrzydlistwie, o czymś, z czego zwykłbym się śmiać, którym zwykłbym gardzić, oto sterta najpodlejszego z mięs, coś wstrząsającego, i nawet tego nie jesteśmy w stanie zjeść, wyczerpani tym nonsensem, a to przecież dopiero połowa drogi, wyniszczeni do granic możliwości, a to przecież dopiero połowa Wyjazdu, a ja skubiąc ryż, niedogotowany, skryty pod zwałami podłego żarcia, inaczej tego określić nie można, oto  p s i e  ż a r c i e  znajduje drogę do ust moich Kompanów, którzy zachwyceni pochłaniają co im podano popijając tym wstrętnym lokalnym trunkiem, co i ja czynię, żeby przetrwać te najcięższe chwile, nazywajmy rzeczy po imieniu, w których przyszło mi na własne życzenie brać udział. A więc znów spirala, nie ma innego wyjścia, sądzę teraz, nie pozostało mi nic innego, jak rzucić się w jej odmęty, wychylam więc kolejne i kolejne kielichy tracąc powoli grunt pod nogami, ponownie, jak wieczór wcześniej. Wracamy do kwatery, alkohol się kończy, z chęcią zatem wezmę udział w wyprawie na stację benzynową po kolejny, nie ma innego wyjścia, nie ma innego ratunku, na tym etapie nic już mnie nie ocali, spiralo, pochłaniaj mnie, jak i ja sam, co raz jeszcze warto podkreślić,  n a  w ł a s n e  ż y c z e n i e, popełniam, jak daję się jej pochłonąć, może coś się wydarzy, ale nie wydarza się nic oprócz Wstydu, nie czeka mnie nic i powinienem o tym wiedzieć, a jednak, pomimo tego, ponownie do tego dopuszczam, mętnym więc wzrokiem rejestruję te wstrętne budynki ciągnące się wzdłuż ulicy, jest ciemna noc, idziemy po alkohol, jakżeby inaczej, ktoś kupuje jakieś butelki na stacji benzynowej, któraś zostaje rozbita, nic to jednak, to nie ma znaczenia, przecież jutra nie ma, oto spirala wciąga nas już na dobre, a będzie jeszcze gorzej, czego w tym stanie już sobie nie uświadamiam, owładnięty kompletnie spiralą samozniszczenia, choć tu jeszcze jakieś resztki człowieczeństwa we mnie się pojawiają skoro udaję, że piję, skoro przechylam wódkę, oczywiście polską, jakżeby  inaczej, do ust i zaciskam zęby i zaciskam gardziel, aby jej już nie pić, choć nie wiem po co się oszukuję, w końcu jestem już w stanie zupełnej dewastacji, ale z jakiegoś powodu taka myśl się w moim otumanionym mózgu pojawia aby to uczynić, będę wracał do tej chwili, nawet teraz jeszcze mam ją przed oczami, zaciśnięte zęby, zaciśnięta gardziel, w rozpaczliwym geście, jakże nadaremnym, ocalenia swojej świadomości, zaciskam zęby i zaciskam gardziel, jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze drzemie we mnie choć odrobina jaźni, co z lubością wspominam ponownie rano sprzątając pobojowisko, skoro wstałem pierwszy i wreszcie mam czas dla siebie, tej myśli się czepiam, marząc o normalności, marząc o powrocie, ponownie sprzątając szklany blat z resztek napojów i popiołu z papierosów, wyrzucając butelki, myślę o żonie, myślę o rowerze, o wszystkich normalnościach, które przychodzą mi do głowy, choć trzęsę się jak osika, wyniszczony alkoholem, to wciąż moja świadomość krąży wokół normalności, odzywa się, woła mnie, jak wówczas, gdy udawałem picie, to mnie ocala, to moje koło ratunkowe pośród sztormu samozniszczenia i beznadziei w jakiej się znalazłem. Wkrótce, istne deja vu, Żywe Zwłoki stoczą się z górnego piętra do dusznej jaskini, znów wysłuchiwać będę ich stękania, aż przyjdzie czas podejmowania tych odrażających decyzji, z których wynikać będzie ni mniej, ni więcej jedynie to, gdzie przyjdzie nam niszczyć się ponownie, został jeszcze jeden wieczór, jeszcze jeden wieczór kaźni, ale już jestem bliżej, już jestem bliżej do zakończenia tej katastrofy, to mnie podtrzymuje na duchu, niedługo  się skończy samozniszczenie, minie ten beznadziejny czas, który mam nadzieję wkrótce zapomnieć, jak najszybciej, nie pamiętać tej klęski, w której  n a  w ł a s n e  ż y c z e n i e  biorę udział, co warto podkreślić, nikt mi tu bowiem nie kazał być, jestem tu z własnej woli, nawet moim samochodem, uszkodzonym na skutek pijackich ekscesów wczorajszej nocy. To jedyne zniszczenie, jakie odnotowuję, czepiam się więc i tego sygnału jak iskierki nadziei, nic nie zostało zniszczone, wszyscy w jednym kawałku, nie jest tak źle, przecież to przetrwamy, przecież przeczekamy, trzeba się upić jeszcze tylko raz i wszystko wróci do normy, będzie można kontynuować  ż y c i e, gdy już wrócimy do Normalności. Tymczasem jednak trzeba znów o czymś zdecydować, bo oto schodzą Wojownicy, wprost do zatęchłej jaskini, oto schodzą schodami zataczając się, z płaczem o bólu głowy i potrzebie wypróżnienia, rechocząc ze swojego smrodu, to odrażające, chciałbym się oddalić i już nie wrócić, ale sam cierpię z przepicia, każda sekunda na niewyobrażalnym upale jest jak sekunda spędzona w piekle, które, swoją drogą, i to trzeba jasno powiedzieć, sobie tu zgotowaliśmy, w imię zupełnie nie wiem czego, w imię czegoś, co próbuję zrozumieć, ale nic, nawet teraz, nie przychodzi mi do głowy. Wkrótce więc raz jeszcze udajemy się do wszystko jedno których basenów aby moczyć się we wszystko jedno czyich naskórkach i wydzielinach ciała udając, że dobrze się bawimy i że przecież o to nam chodziło. Niedługo potem znów się zataczamy w drogę powrotną, a moje wyniszczenie jest tak wielkie, że nie jestem w stanie już pić, po prostu padam twarzą na kanapę, na której spędzę chyba pełne dziesięć godzin, by wstać rano, jak i wcześniej jako pierwszy, z prawdziwie pełną nadziei perspektywą powrotu. Nareszcie zakończy się ten koszmar, myślę z samego rana, gdy zbieram puste butelki i ścieram ze szklanego stołu popiół i resztki napojów, już niedługo wrócimy do normalności, co myślę teraz nieustannie, aż nie mogę się doczekać z ekscytacji, nareszcie skończy się ten koszmar, w którym się znalazłem, co warto raz jeszcze podkreślić,  n a  w ł a s n e  ż y c z e n i e.

fot. Stan Barański

Oto więc jedziemy, już znów wije się droga, tak wcześniej radosna, pośród słowackich gór, teraz napawająca optymizmem,  z innego jednak powodu, ten optymizm bowiem jest optymizmem obietnicy uwolnienia. Moja ekscytacja sięga zenitu, jak przed finałem mistrzostw świata, jak przed maturą, jak przed ślubem, w końcu kończy się limbo, w którym się znalazłem, jakbym wychodził z czyśćca, wprost do raju, raju normalności. Może to właśnie jest sens tego absurdu? Czy chodziło o to od początku, aby zniszczyć siebie i swoją duszę do tego stopnia, by docenić powrót? Trudno mi wciąż bowiem uwierzyć, że Kompani dobrze się bawili. Myślę wówczas, że kłamią, nie mogę uwierzyć w ich kłamstwa, które między sobą rozpowiadają, podobnie jak ja bojąc się wykluczenia, to niewyobrażalne, by czerpać satysfakcję z tej nikczemności, z tej beznadziei, w którą, podkreślmy to jeszcze raz, wprowadziliśmy się  n a  w ł a s n e  ż y c z e n i e. Ach, dozgonnie będę wdzięczny żonie, która przyjęła mnie z uśmiechem i akceptacją, to niewyobrażalne, jak daleko idące ocalenie mi zapewniła dzięki temu, to naprawdę zaskakujące jak wielkie ma to dla mnie znaczenie. A co do Kompanów, to nie mam już żadnych uczuć. Nie zamierzam roztrząsać, czy kłamali, czy nie, twierdząc, że dobrze się bawią, nie chcę tego wiedzieć, chcę jedynie zapomnieć o limbo, w którym, co wyrażę raz jeszcze, umieściliśmy się  n a  w ł a s n e  ż y c z e n i e. Rozpatrywanie sprawy w kategorii Straconego Czasu lub Straconych Pieniędzy również pozbawione jest, jak teraz sądzę, sensu. Nie próbuję go mu nadać, to daremne, wszelkie próby zrozumienia tego absurdu muszę odłożyć w czasie, kiedyś to zrozumiem, ale jeszcze nie teraz, bo teraz chcę jedynie zapomnieć o niewyobrażalnym nieporozumieniu w jakim brałem udział.

fot. Stan Barański
fot. Stan Barański
fot. Stan Barański

1 Comment

  1. Całość brzmi jak parabola krakowskiego klubingu w oczach starzejącego się literata. Jan Barański jako krakowski Hank Moody.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *