Duchy tamtego brzegu

Dno łodzi szoruje płytki piach. Knut wskakuje do wody i ciągnie za dziób, wciągając łupinę jak najgłębiej na brzeg. Sam dużo nie przeciągnie i nie ma co liczyć na pomoc córki. Dziesięciolatka siedzi skulona na środku pokładu, a silny wiatr rozwiewa jej długie włosy w kolorze żywego ognia. Knut zasmuca się, widząc jej piękno – przypomina mu podłą matkę dziewczynki. Lecz nie czas na wspominki i bezsensowną złość. Ingrid jest przemarznięta i trawi ją gorączka; trzeba czym prędzej rozpalić ogień.  Łódź ukryje później, teraz chwyta topór i rusza na brzeg szukać opału w wielkim, lecz wcale nie gęstym lesie.

Niestromym zboczem wspina się w głąb boru. W ręce trzyma topór. Topór to spokój i bezpieczeństwo, myśli, to poczucie sprawstwa. Ilekroć ma go w dłoni, odczuwa to połączenie. Kawał kutego żelaza na drewnianym trzonku ulepsza jego ramię, zamienia go w lepszego – herosa lub asa. Niemal wszystko, co potrzebne, by być kimś więcej niż zwierzęta i niektórzy podobni im ludzie, osiągnie dzięki siekierze. Zabije, obroni, napadnie, zbuduj, wbije, przerąbie, sklinuje, ociosa, naostrzy, wypatroszy. Stworzy i zmieni, co czyni go asem. Będzie miał kontrolę i bezpieczeństwo, co czyni go człowiekiem.

Knut idzie szybko – jest krępy i przysadzisty, jego krótkie, masywne nogi unoszą się i opadają szybko i równomiernie. Knut rozgląda się na boki: wzdłuż brzegu ciągnie się ledwie widoczna ścieżka. Trudno ocenić jak często używana – wystarczy jeden pasterz i kilka kóz lub mały oddział myśliwych co pół roku, by powstrzymać gęstą, lecz surową roślinność przed zarośnięciem traktu. Knut doskonale wie i poznał już nie raz, że aby budować lub wyrosnąć potrzeba znacznie więcej czasu niż by zburzyć lub wyciąć.

Więc wycina – jest tu trochę całkiem uschniętych, niewysokich świerków. Nadadzą się świetnie na opał. Co chwilę przerywa, by złapać oddech – wtedy nasłuchuje. Ale tylko trzeszczą drzewa, których wierzchołki wygina wiatr; a gdzieś w dole fale rytmicznie chlupoczą o brzeg.

I w tym chlupocie Knut odkrywa niebezpieczeństwo – fale zmieniły się. Nie nasłuchuje już dłużej, tylko biegnie w dół zbocza uginając mocno kolana, by nie ześlizgnąć się bez kontroli w dół. Jest na tyle nisko, że widnokrąg poszerza się. Spod wykrzywionych, wiszących nad brzegiem gałęzi Knut dostrzega to, co wcześniej wyczuł – zbliża się do nich nieduża łódź.

Knut szybko patrzy w stronę Ingrid – ta już zorientowała się w sytuacji i skryła pod stertą szmat i pakunków. Teraz przygląda się przybyszom. Czterech mężczyzn także patrzy w jego stronę – mierzą się nieufnie wzrokiem. Zwinęli już żagiel, jeden z nich nawiguje wiosłami w stronę brzegu. Knut powoli schodzi w stronę łodzi, by być bliżej oszczepu, który leży na pokładzie. Tam także jest jego okrągła tarcza. Patrzy teraz na jej deski, malowane zieloną farbą, która łuszczy się i płowieje. Dawno nie musiał jej używać, lecz kiedyś kilka razy ocaliła mu życie. Oby i tym razem się udało; jego ramiona mimowolnie drżą, ale przełyka strach i wypluwa go ze śliną. Poczyniwszy ten zalecany wszystkim wojownikom gest, od razu czuje przypływ odwagi, skoro wstydliwa hańba przestrachu opuściła jego ciało.

Wkrótce łódź intruzów dobija do brzegu, w pewnej odległości od Knuta. Przybysze zachowują się, jakby byli sami i nic nie robiąc sobie z bliskiej obecności Knuta, który czujny, mierzy ich wzrokiem, wciągają łódź głęboko na piach. Widać, że nie mają ładunku, co budzi w Knucie ponowny niepokój – znać, że to nie handlarze, brak im bowiem towarów, czy innych bagaży.

Gdy skończyli już cumowanie, przywiązawszy linę do nadbrzeżnego drzewa, wolnym krokiem idą w stronę łodzi Knuta. Są uzbrojeni w topory, ale Knut nie ma wątpliwości, że w łodzi mają znacznie więcej oręża; sądzi również, że pozostały na łodzi człowiek ma pod ręką jakąś broń miotającą. Ocenia swoje szanse – są prawdziwie niewielkie. Z całą pewnością i oni zdają sobie z tego sprawę, sprawiają wrażenie spokojnych i pewnych siebie. Krępe sylwetki zbliżają się niespiesznie, a ich przewiązane rzemieniami buty grzęzną w piachu.

Lecz zatrzymują się i przyglądają Knutowi oraz jego łodzi. Knut nie chce zdradzić spojrzeniem Ingrid i trudno mu się powstrzymać przed patrzeniem w jej stronę, lecz udaje mu się i skupia wzrok to na jednej, to na drugiej twarzy. Ogorzałe, zmęczone twarze, a oczy lewie widać spod mierzwy bród i bujnych włosów. Na łodzi widać hełmy – to na pewno wojownicy. Knut w myślach po cichu zmawia szybką litanię do Walkirii. Swojej śmierci się nie boi, odejdzie bowiem wprost do Walhalli, nie ma co do tego wątpliwości. Boi się jednak o Ingrid i jej los, gdy stanie się pięknowłosym łupem wracających z nieudanej wyprawy wojowników – co Knut szybko konstatuje analizując okoliczności.

– Nie obawiaj się – przerywa w końcu milczenie jeden z nich – chcemy tylko się ogrzać. Dołączysz do nas przy ogniu?

Ta grzecznościowa formuła powinna Knuta uspokoić, lecz wzmaga w nim czujność. Choć częściowo opuszcza go pradawna moc wojny, która przed chwilą falami zalewała jego świadomość, to Knut przenosi się w bardziej świadome skupienie mocy i koncentracji. Odpowiada po chwili:

– Tak.

Usłyszawszy, przybysze bez słowa maszerują w górę, w stronę miejsca, gdzie Knut chciał rozpalać ogień. Jeden ogląda się jeszcze za siebie, raz jeszcze spogląda na Knuta i jego łódź; po chwili razem z pozostałymi rąbie już uschnięte konary podobnie jak czynił do przed chwilą Knut i targa je w pobliże płaskości terenu.

Knut bardzo boi się o Ingrid. Wie, że musi zapewnić jej ciepło ognia, lecz nie ufa przybyszom, a rozumie, że jej piękno na pewno zadziała kobiecą magią na żeglarzach. Waha się, nie wie co robić. Może szybko odbić od brzegu, ale ci ludzie mogą go zapewne dogonić – mają nieco większy żagiel oraz więcej ramion do wiosłowania. Brzegi są tu nieprzyjazne i strome, nie było łatwo znaleźć miejsca, w którym się zatrzymali, a zatem znalezienie kolejnego może nie być łatwe. Ingrid jest w złym stanie, potrzebuje ciepła już, zaraz. Sytuacja jest bez wyjścia, musi przyprowadzić córkę do nieznajomych. Postanowione – a zatem musi się trzymać raz obranej drogi.

Pokonuje zbocze i w pobliżu pracujących przybyszy sam także ociosuje drzewka i oddziela ciężkie gałęzie i patyki od grubego pnia. Wkrótce i z nim się uporał, podobnie jak pozostali, wspólnie zrzucają większe kawały drewna na stertę. Mężczyźni zachowują się zwyczajnie – skupieni na swojej pracy zdają się nie zwracać na Knuta uwagi. Milczą, jeden już roznieca ogień i dmucha w niewielki płomień. Wkrótce żar bucha z paleniska, a mężczyźni grzeją duże i brudne dłonie, stojąc nad płomieniami.

Wkrótce płomień bucha już wielkim żarem. Choć jest lato, to Sol nie jest łaskawa w tym roku, a słaby jej blask niewiele daje ciepła, toteż każdy z mężczyzn chętnie dokłada drew, rozniecając duży żar. Skoro drewna jest dość, a ogień został okiełznany i zostanie z nimi wedle ich woli, wkrótce przestają doń dorzucać  i  nasyciwszy ciało ciepłem, rozchodzą się. Ten za potrzebą, inny w kierunku łodzi, kolejny za nim, jeden zostaje, ostrzy teraz topór w zamyśleniu, a zmęczenie wyraźnie objawia się, wychodząc z bruzd i zmarszczek, zdobiących jego twarz.

Także i Knut niespiesznie podnosi się z kręgu. Przeciąga się, rozciąga obolałe po całodniowej żegludze kości. Pozornie jest spokojny i to też próbuje okazać, chcąc zmylić przybyszów – lecz we wnętrzu wszystkie jego elementy są napięte jak liny przy największym wietrze. Schodzi powoli w stronę łodzi, a kamienie, które osuwając się nieznacznie pod jego stopami wydają ogromny łoskot – tak mu się zdaje. Starając się uspokoić oddech, wchodzi do łodzi jakby się skradał; lecz kątem oka widzi, że pozostali wydają się nim zupełnie niezainteresowani, co nieco go uspokaja. Na pokładzie najpierw grzebie w tobołkach i znajduje ziarno oraz rybę, które wkłada do blaszanego garnka. Wtedy wyskakuje znów, nabiera wody, a naczynie odkłada na brzegu. Jeszcze się prostuje, jeszcze się waha, ocenia sytuację – tamci widocznie wrócili już do ognia, choć zza nierówności zbocza nie widzi ich dokładnie. Wzdycha i kręci głową na myśl o swojej tchórzliwości. Wraca do łodzi i kuca przy stercie szmat, gdzie Ingrid kryje się przed wzrokiem przybyszów. Dotyka jej ramienia. Spośród gałganów łypie nań piękne oko w kolorze ciemnego, wieczornego nieba. Knut podnosi córkę, lecz starannie przykrywa jej głowę niczym chustą, chcąc ukryć jej kobiece piękno. Dziewczyna drży – szarpana gorączką, ale pewnie i z przestrachu. Może to i lepiej, myśli Knut, może to zniechęci obcych do okazywania nadmiernej ciekawości; o ile mają w sobie coś więcej niż głód i nienasycenie.

Knut wychodzi z łodzi i przez jej brzeg wyciąga córkę. Gdy lodowata woda obejmuje jej stopy, mocząc przy tym poły płaszcza, szarpie nią nagły wstrząs, a Knut rozgląda się z przestrachem, odruchowo, jak wystraszony zwierz; lecz nic nie dostrzega. Prowadzi dziewczynę powoli w górę, po zboczu, w stronę ogniska.

Słońce skryło się już za wysokimi górami na przeciwległym brzegu wąskiego fiordu, więc twarze nieznajomych rozświetla czerwony blask ognia. Knut przystaje na chwilę, obejmując ramieniem Ingrid i przygląda się badawczo mężczyznom. W milczeniu grzeją się przy znacznie mniejszym teraz ogniu, a każdy trzyma w ręce patyk, na którym przypieka rybę. Pachnie; Ingrid wciąż się trzęsąc wzdycha cicho. Knut wie, że jest bardzo głodna i musi jeść, skoro trawi ją choroba. Gdy zbliża się z córką do ognia, bacznie przygląda się mężczyznom. Ich oczy błyskają na moment, jeden po drugim, czerwonym blaskiem ognia, gdy unoszą je, by spojrzeć kto się zbliża; zaraz po tym znów wlepiają się w piekące się stworzenia. Widać, że zmęczeni, myśli Knut. Wciąż spięty, gotowy, ale wyciąga zza pasa topór i odkłada go blisko, choć na bok, aby zgodnie ze starym zwyczajem nie siadać do ognia z uzbrojeniem. Przytrzymuje Ingrid i sadowi ją na grubym pniu blisko ognia. Potem dorzuca parę drew od tej strony, by nie przeszkadzać w gotowaniu z drugiej, gdzie wciąż pieką się ryby – a gdy montuje z dwóch patyków i kamieni uchwyt na garnek, płomień rozlewa się już po nowym paliwie i niesie więcej dobrych światła i ciepła. Na końcu kija, potrzymanego drugim, a ten umieścił wśród kamieni i żwiru dla stabilności, wiesza garnek, wprost nad ogniem.

Czy jest jej cieplej? Czy siłą woli powstrzymała drżenie? Córka ma wciąż zawiniętą głowę i nie widać jej twarzy. Jest z pewnością jeszcze bledsza niż zwykle, co Knut wie, choć jej nie widzi. Bardzo by chciał ujrzeć twarz córki, spojrzeć jej w oczy i dotknąć jej policzków, pochwycić za skronie, ale choć ta siedzi obok, musi być tak daleko. Gdyż jej dusza niebezpiecznie, przez wrota gorączki, wystawia jedną stopę do świata mroku, co, jak rozumuje Knut, jest powiązane z tym, że mimo bliskości jest ona tak daleko od niego. By uchronić ducha przed pokusą przejścia przez bramę, trzeba być blisko niego; lecz teraz boją się oboje, nie mogą. Zbyt piękne ma Ingrid włosy, zbyt wielu jest mężczyzn w pobliżu, rozgrzanych ogniem, wkrótce najedzonych, odpoczywających. Knut musi wytrzymać, Ingrid musi wytrzymać.

Zaraz woda w garnku gotuje się, przechodzi przez ziarno i wyschnięte jarzyny, Knut miesza łyżką, wkrótce jest gotowe. Ściąga garniec z kija i podchodzi do córki. Rozszerza jej nogi i mości z bielizny, szmat i płaszcza bezpieczny dołek pomiędzy jej nogami, które ta krzyżuje przed sobą. Dziewczyna raz jeszcze wzdycha, widać, że ciepło z naczynia ułożonego w tak przygotowanej rozpadlinie rozlewa się pośród jej ciała, wychodząc od podbrzusza. Drewnianą łyżką je powoli. Córka spogląda spod głębokiego kaptura na ojca, lecz ten mówi:

– Jedz, zostawisz.

Nie jest głodny, ma ściśnięte trzewia. Tamci też już jedzą, przeżuwają spieczone ryby, odrywają ich skóry, chrupią głowy i ogony.

Knut widział dzisiaj dwa orły. Potem jeden oddzielił się i zniknął za klifem, a drugi, w dużym oddaleniu, na wprost ich łodzi, krążył długo wysoko w niebie. To był dziwny moment, bo choć przecież pokonywali kolejne fale, to orzeł oddalał się od nich, wciąż krążąc. Jakby się nie przemieszczał, a przemieszczał się jednak. W tamtym momencie Knut nie czuł bojaźni, tylko się zadziwił tym zjawiskiem. Teraz, gdy o tym myślał, bardziej docierało do niego, że orzeł ich zapraszał – jego, bądź Ingrid, bądź ich oboje. Potem wypatrzył ofiarę i ruszył w dół. Lecz wiatr szarpał żaglem, a Knut musiał manewrować sterem, więc nie dostrzegł, czy bóg pochwycił coś. Nie doczytał księgi, nie zobaczył końca znaku. A przecież ptak chciał pokazać im, chciał, by patrzyli. Wróżba nieskończona i to nie z woli boga, lecz z nieudolności człowieka. Knut przysuwa się więc do córki, która wciąż je powoli. Ta chce wręczyć mu łyżkę, lecz on odsuwa ją dłonią; nie dlatego tu jest. Pyta cicho:

– Gdy orzeł polował dziś nad wodą, to czy pochwycił coś?

Ingrid milczy chwilę i po chwili wzrusza ramionami. A więc i ona nie wie. Strach pada na Knuta i przyspiesza jego oddech oraz serce. Ale wkrótce uspokaja się. Musi przeprosić i to na pewno tu, w tym fiordzie, tego ducha za nieuważność. Jeszcze może orzeł dostrzeże to, zanim zacznie wymierzać karę. Ale to nie teraz, już się ściemnia, Knut nie chce rozmawiać z duchami po zmroku, brak mu odwagi i wiedzy tajemnej. To rzecz wieszczków i volv. A teraz jedynie otoczy ochroną i opieką Ingrid, muszą przetrwać noc. Może ptak jeszcze nie odleciał.

Obcy wojownicy mruczą z zadowoleniem, mówiąc coś do siebie cicho. Potem jeden wstaje i schodzi w kierunku łodzi. Knut spięty, spod kaptura, nasłuchuje. Słychać szuranie stóp po kamieniach, osuwają się w dół. Potem chlupot wody, skrzypnięcie desek kadłuba. Chwila ciszy i zaraz znów plusk, on wraca. Teraz Knut już widzi, że człowiek ten niesie spory bukłak. Jeszcze się wspina, dysząc lekko, a już odkorkowuje naczynie, przystaje i wypija. Duży haust rozświetla jego oczy, które tańczą szaleńczym płomieniem. Podchodzi do ognia i podaje pojemnik innym. Ci na przemian przepijają do siebie. Gdy już każdy z nich przepił do drugiego, westchnął, otarł usta, pokiwał z zadowoleniem głową – zaczynają drugą kolejkę.

Knut walczy z przerażeniem. Dotychczas mężczyźni zachowują się spokojnie, ale czy tak pozostanie jeśli w ich żyłach zatańczy pokarm Odyna? Ponownie, Knutem wstrząsa niepowstrzymany dreszcz, a Ingrid przeczuwając widocznie to samo, zastyga z łyżką w pół drogi do ust.

Po tym, jak skończyli, ostatni podchodzi do Knuta i wręcza mu naczynie. Knut kiwa głową i starając się ukryć drżenie rąk odbiera je od niego. Tamten siada przy ogniu, wszyscy patrzą na Knuta, który waha się jeszcze przez chwilę. Ale obrazy dla mocy było już dość dziś, musi wypić. By zyskać na czasie, mamrocze pod nosem parę słów zwykłego odwołania i w końcu bierze niewielki łyk. Natychmiast księżycowy płyn o mętnym i mdłym posmaku rozgrzewa jego ciało, a Knut przestaje się bać, że wkrótce rozgrzeje także jego ducha. Ale najpierw podaje bukłak córce. Choć to kobieta, a przy tym tak młoda, powinna wypić wobec jej niebezpiecznego stanu. Ingrid, nie tak jak jej ojciec, od razu wypija, gdyż jej duch potrzebuje strawy, by nabrać sił aby zostać w ciele. Pije dużo, potem kaszle. Siedzący przy ogniu śmieją się wesoło, a i Knut lekko się uśmiecha. Bierze od córki napój i podaje pierwszemu. Tak zaczynają kolejną kolejkę.

Ale jeden z nich, siedzący przodem do fiordu, nagle wskazuje przed siebie ręką, a wszyscy, poza Ingrid, skrytą wśród swoich szmat, patrzą w tamtą stronę. W pewnym oddaleniu, w krystalicznie przejrzystym powietrzu, kryjącym się w półmroku zapadającego zmierzchu, zbliża się do nich wielka łódź; za nią płynie druga, a potem widzą i trzecią, największą. Żagle mają zwinięte, a rzędy licznych wioseł wznoszą się i opadają, popychając drakkary wzdłuż wysokiego brzegu. Każdy patrzy z zachwytem, niespotykane jest piękno tak wielkiej siły, gotowej burzyć i zakładać grody i królestwa. Świeżo malowane, nieskalane jeszcze bojem kolorowe tarcze zdobią równym rzędem brzegi okrętów, których dzioby wieńczą straszliwe głowy przedwiecznych stworów. Metalowe hełmy poruszają się rytmicznie w przód i w tył, tak bowiem kołyszą się wioślarze, nadając łodziom pęd. Żagle są zwinięte, a potężne, nagie maszty sięgają wysoko. Po pokładach chodzą wojownicy w pięknych pancerzach, a hełmy, brody i mrok skrywają ich twarze.

Po pierwszym zachwycie niezapowiedziani towarzysze ojca i córki przegadują przez siebie, przerywając sobie: czy to Aki ze Swionami? Może Styrmir z Truso? A może to sam Bergelmir przybył do Midgardu? Knut delikatnym ruchem obraca Ingrid, by i ta ujrzała tę wielką siłę, straszliwe piękno wspaniałej wyprawy.

Stojący na samym dziobie pierwszego z okrętów wojownik wskazuje teraz włócznią w stronę brzegu, w stronę ich łodzi, coś wykrzykuje. Ktoś podchodzi do niego, ktoś jeszcze dołącza, naradzają się. W przestrachu niespodziewani towarzysze milkną, ale Knut jest spokojny. Czym dla takiej mocy są dwie małe łodzie? Czyż takiej wyprawie nie przyświeca wielki cel? Nie będą tracić czasu dla dwóch małych łupin. Wielka siła ma przed sobą wielkie dzieła, a mniejsze czyny pozostawi mniejszym. Czyż orzeł nie poluje na fokę, a pustułka na małą mysz?

***

Wspaniała wyprawa odpłynęła już dawno w górę fiordu, a świat przykrył mrok. Wszyscy przy ogniu drzemią już, zmęczeni drogą, pożywieniem, alkoholem, czy chorobą. Lecz Knut ma wciąż coś do zrobienia.

Dokłada jeszcze do ognia dwa bierwiona i spogląda na zwiniętą w kłębek, zawiniętą w tkaniny Ingrid. Nie może nic już więcej zrobić – ponad to, co zamierza.

Schodzi więc w stronę brzegu. Szczęśliwie, Hati zaczął dopiero podgryzać Maniego, który wyjrzał teraz zza chmur, więc Knut może dostrzec więcej. Chwilę krąży po brzegu, szuka czegoś na ziemi. Najpierw znajduje pierwszy, potem drugi duży płaski kamień. Układa je obok siebie nieco z boku, blisko drzew. Gdy więc słyszy w oddali pojedynczy okrzyk ptaka, a wiatr przeszywa go jednocześnie swoim chłodem, pozyskuje przekonanie, że postępuje odpowiednio.

Cicho pluska woda o brzeg i burty łodzi, gdy Knut, kucając w lodowatej wodzie, przerzuca kamienie na dnie. Robi to długo, aż dłonie sinieją mu i nie czuje palców. W zagłębieniu kaftana zbiera co wyławia, co wyszukuje. Potem na kamieniach układa obok siebie, rozważnie, starannie i dokładnie wyłowione z wody różnokolorowe kamienie oraz parę rybich czaszek, które wygrzebał z przybrzeżnego żwiru. Potem ostrym nożem rozcina skórę wewnątrz dłoni i zaciska pięść nad zbiorami i krwią, która kapie, zraszając totemy. Jego dłonie są tak zziębnięte, że niemal nie czuje bólu.

– Odynie-Orle, Przedwieczny, którym tobą wzgardził. O wieczny, przebacz mi, żem nie dość na cię patrzył, żem miał za nic twój znak, znak od ciebie. Tym duchom, co tu mieszkają, o których pewnie nikt nie pamięta, zostawiam te znaki, a krwią moją poświadczam. Pijcie z niej i dajcie wybaczenie, a i przychylność. By pierworodna moja przetrwała noc, pozwólcie, jeśli mnie słyszycie. A ty, Pradawny, też wejrzyj łaskawie i wybacz.

Knut wzdycha, prostuje się, spogląda na rozcięcie na dłoni. Patrzy zaraz na pobliskie, niewysokie modrzewie, rosnące przy brzegu. Pożółkły już ich igły, lecz w bladym blasku księżyca Knut raczej to wie, niż dostrzega. Spogląda raz jeszcze na skonstruowaną przez siebie kapliczkę, po czym zaczyna powoli się wspinać na zbocze. Jego palce całkiem zsiniały, a krew przestała wypływać – jakby z martwej już tkanki. Gdy więc dochodzi, zmęczony dotychczasowym czuwaniem, do ognia, natychmiast zbliża dłonie do żaru i długo je rozciera, nie bacząc na ranę. W końcu, gdy życie powraca do jego garści, dokłada jeszcze jedną kłodę do ognia. Przysiada na pniu, gdzie siedział wcześniej i w końcu pozwala by ciepło z ognia rozkurczyło jego napięte dotychczas członki.

I gdy jego duch już niemal całkiem opuścił ciało do krainy snu, czepiając się tylko ostatnim dotknięciem jego jaźni, rozbudza się nagle. Otóż teraz dostrzega, że pień, który włożył wcześniej do ognia, to wyrwany z ziemi trzon. Płonie środek, a korzenie wystają poza palenisko – w kształcie wyglądają jak niespotykana maszkara, o długim nosie i cienkich wąsach, z rogiem, czy też hełmem, również owłosionym wątłymi kłączami. A z oka tego stwora cienką strużką unosi się gęsty dym, który widać dostał się do środka wcześniej, bliżej serca żaru. Po chwili zdumienia nadchodzi zrozumienie. A więc jednak, a więc udało się. Jego przeprosiny zostały przez tutejsze jestestwa przyjęte.

Wszystko będzie dobrze, myśli Knut.

fot. Stan Barański

Inspiracją do napisania opowiadania była autentyczna sytuacja. Na Mazurach podczas żeglugi łódkowej, do naszej bindugi (było nas dwie łodzie), dobił ojciec z córką. Z zafascynowaniem patrzyłem jak ten krępy, łysy brodacz samotnie wciąga łódź na brzeg i ją cumuje. Myślałem o tym, że musi być świetny, skoro sam ogarnia żeglugę (dziewczyna miała nie więcej niż 13 lat, więc mogła pomóc, ale wiele czynności żeglugowych było dla niej niedostępne z powodu niewątpliwie niewystarczającej siły).
Autentyczne jest także pojawienie się tego wieczoru wielkiego statku – inscenizowanego pirackiego galeonu, który przepłynął wzdłuż naszej bindugi.
Korzeń naprawdę płonął jak maszkaron, dymiąc z oczu. Ale to już było innego dnia.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *