fotografie: Stan Barański
Gdy szedłem na dzień otwarty Składu Solnego, to myślałem, że znam to miejsce. W końcu bywam tam już od lat. Znam ludzi, niektórych bardzo dobrze, innych trochę mniej, a innych jeszcze tylko z widzenia. Nie odwiedzam wszystkich wydarzeń, ale trochę na pewno. No i była tu, prawie dokładnie rok temu, premiera mojej debiutanckiej książki. Myślałem, że Skład znam.
Bardzo się myliłem. Bardzo go nie doceniałem.
To jakbym zajrzał kilka razy do szuflad w komodzie, otwierając raz jedną, raz drugą; a potem wyjął wszystkie i ich zawartość wysypał na podłogę. Albo jak patrzeć na mozaikę z bliska – docenić piękno poszczególnych kamieni, ich precyzyjne wykończenie, lśniącą i barwną fakturę; a potem się oddalić i zobaczyć cały, olśniewający obraz.
Nie ma się co dziwić, w końcu pracownie Składu pracują w ciszy. Za zamkniętymi drzwiami powstaje piękno – plastyczne, muzyczne, inne jeszcze – to kuchnia, ale jadalnia jest gdzie indziej. Spektakularne owoce tu jedynie spokojnie, skromnie i nie widowiskowo dojrzewają. Taka jest natura Składu.
Ale nie w sobotę. Dzień otwarty to był prawdziwy fajerwerk.
Bo oto wszystkie pracownie, przestrzenie twórcze, wszystkie zakamarki otwarły się, żeby się pokazać, Skład rozłożył swój wielobarwny ogon niczym rajski ptak na gody, niczym rajski ptak uwieść chce dziś, w sobotę, Kraków, jakby chciał powiedzieć: „Krakowie, poślub mnie”, jakby chciał pokazać, że godny jest stosownego miejsca dla siebie w mieście przecież sztuk i dzieł. A dzieła nie mogą się kończyć na dawnych mistrzach, bo dawni mistrzowie, zanim się nimi staną, są nowymi jeszcze-nie-mistrzami i od czegoś muszą zacząć. I w Składzie Solnym wielu z nich zaczyna właśnie, a wielu po mistrzowsku już przecież.
Niezwykle się tu mieszają dziedziny, style, czy pokolenia. Jest i awangarda w dość klasycznym, modernistycznym rozumieniu, ale jest i street-art. Są społecznicy, którzy tu przygotowują się do swoich czynów, stąd wychodzą, by dawać wyraz temu, w co wierzą. Są muzycy, także bardzo różni, różne style i gatunki – dziś, w dzień otwarty, grają razem imponujące jam-session. A rzemieślnicy, którzy są też artystami i ja znowu się zastawiam, gdzie się kończy sztuka, a gdzie zaczyna, znowu o tym myślę w pracowni stolarsko-rzeźbiarskiej, malarsko-ciesielskiej.
Ludzie, którzy tu tworzą – każdy zasługuje na oddzielną rzecz, więc nie wchodzę tu w szczegóły (na razie)! – też są wielce różnorodni, też w wielu aspektach. Z każdym bym chciał dłużej: porozmawiać, posłuchać, pobyć w jego miejscu, w tych miejscach ich intymnych, pracowniach, po których widać i okiem gołym i jakimś wewnętrznym trzecim czuć, że w tych pomieszczeniach nagromadza się wielka historia; historia ich twórczości, ich narzędzia, materiały, niedokończone rzeczy – teraz wysprzątane, bo wdzięczy się ten rajski ptak. I nie ma w tym zadęcia, zero egzaltacji, jest uśmiech szczery, życzliwy. Ptak wdzięczy się i mówi: „poślub mnie, Krakowie. Dam ci piękne potomstwo – potomstwo sztuczne, w tym sensie, że sztuka”. I niech nie zmyli kogoś to słowo, bo sztuczności tu nie ma, raz jeszcze podkreślam: nawet w tej sytuacji paradnej, otwarcia i popisu, wszystko pachnie prawdą. Pasją i autentycznością.
A potem się okazuje, gdy opowiadają, oprowadzają – że w tej różnorodności wielkiej jest ciągła współpraca. Ten korytarz długi, wzdłuż którego ciągną się pokoje, łączy działalności. Stolarz ma odczynnik, którego szuka malarz. Malarz robi wizualizację, z której powstanie teledysk muzyka. Muzyk ma mikrofony, więc społecznik nagra u niego swoją odezwę, pełną pasji i wiary, że można zmieniać świat na lepsze… Te oddzielności codziennej pracy ciągle się uzupełniają, niewidzialne rurki współpracy ciągną się między tymi ścianami, tym korytarzem długim, teraz ozdobionym obrazami świetnymi, bo wdzięczy się rajski ptak i pokazuje wszystko, co ma najlepsze.
A najlepsza jest, powtórzę, ta prawda, którą tu pachnie, ta prawdziwość, spontaniczność. Pewnie właśnie dlatego, że nie ma planu, brak jest dyrektora, żadnych założeń miesięczno-kwartalno-rocznych – oto przyczynek do dalszych przemyśleń społeczno-filozoficznych o tym, jak powstają ludzkie roje, jak porządkuje się współpraca, jak z drożdży ludzkich wyfermentowuje się coś bardzo, ale to bardzo wartościowego. A jak się teraz zjednoczyli, tak różni w każdym aspekcie, ale w jednym celu: w celu zaślubin z miastem.
Myślałem, że znam skład, bo patrzyłem z bliska. Ale w dzień otwarty ujrzałem go z dalsza, w jego kolorowości, spójności wzajemnej, wzajemnej zależności, we współpracy niewymuszonej, dobrowolnej, w różnorakim pięknie sztuk stąd się wywodzących. Jeśli ja to Kraków, a w pewnym ułamku i w sensie pewnym tak jest przecież w istocie, to biorę sobie Ciebie, Składzie, za piękną małżonkę – ja, obywatel krakowski „tak!” krzyczę dla twego piękna. I nie wiem, gdzie zamieszkasz, to się jeszcze okaże, nie ma to dla mnie, mnie-Krakowa, mnie-obywatela, znaczenia, byleś, Składzie, mógł być tu, w moim ukochanym mieście.
1 Comment