Fotografie ze spotkania: Stan Barański
Wczoraj minął rok od premiery mojej pierwszej książki. Tamtego wieczoru, gdy nagle spadł śnieg, w Składzie Solnym ugościło mnie CSW Wiewiórka. W tym wielce doniosłym dla mnie momencie – z pewnością jednym z najważniejszych – towarzyszyło mi całe mnóstwo najbliższych: rodziny, przyjaciół, znajomych z różnych środowisk. Dwoje przyjaciół przyjechało aż zza morza! Z dalekiej północy, z Norwegii i Islandii. Byli też tacy, których dawno nie widziałem, ci, których się nie spodziewałem. Ale przecież wystarczy zajrzeć do stopki redakcyjnej, lub na tylną okładkę, żeby się przekonać jak „przyjacielskie i rodzinne” było to przedsięwzięcie debiutanckie, wydane przeze mnie własnym sumptem, ale wspierane na kolejnych etapach przez bliskie mi osoby.
W tej rodzinno-przyjacielskiej atmosferze porozmawialiśmy o mojej książce, a rozmowę prowadziła jedna z przybyłych zza morza, z północnej wyspy, najserdeczniejsza przyjaciółka. Była mowa o opowiedzianym przeze mnie świecie, który, wciąż podtrzymuję, może nadejść. Także o procesie twórczym, o tym jak pogodzić pisanie z pracą na etat i wszelkimi innymi zajęciami.
Wtedy te wnioski dopiero się we mnie rodziły. Dziś, rok później, są znacznie dla mnie klarowniejsze.
Wciąż nie do końca wiem jak to zrobić, żeby pisać i pracować na etat – bo kolejną część książki ledwie liznąłem. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie chyba to, że w międzyczasie pisałem inne rzeczy: krótkie formy, wiersze, mowy pogrzebowe… A może też zwyczajnie spanikowałem. Napisawszy bowiem „Powrót” zrozumiałem, jak niewiele umiem i jak trudnym zadaniem jest napisanie powieści. Być może wielu debiutujących pisarzy liczy na to, że wydając pierwszą książkę otworzą sobie drzwi do pisarskiej kariery. Ja się nawet do nich nie zbliżyłem. Ba, nie znam nawet wiodącej doń drogi. Ale za to napompowałem koła dyliżansu i podkułem konie; a gdy wsiadłem do pojazdu, to ujrzałem lustra, które powiedziały mi wiele nie tylko o pisaniu, ale i o mnie samym. Wiem teraz, że historię trzeba zaplanować. Że postaci dobrze rysuje się i różnicuje w dialogach. I wiele więcej. A dowiedziałem się tego dzięki napisaniu – gdybym nie napisał, to bym się nie przekonał. Dodam, że dowiedziałem się głównie sam z siebie, ze swoich przemyśleń, bo informacja zwrotna od czytelników była dość skąpa. Być może właśnie dlatego szczególnie ważka.
Podzieliłem się ze światem pewnym pomysłem, możliwością przyszłości. Trochę ku przestrodze, trochę z gorzką melancholią.
Myślę też o istocie dzieła. O momencie jego zakończenia. O tej arcytrudnej decyzji, że oto est, że już nic się więcej w tym nie zmieni, że już trzeba odpuścić i – albo zrezygnować, albo publikować. Ta decyzja wieńczy z resztą niekończący się korowód pomniejszych decyzji, które trzeba podjąć w trakcie pisania. Czy skrócić to zdanie? Jaki synonim użyć, by uniknąć powtórzenia? Czy wydłużyć ten opis? Czy pominąć inny? Jak on wygra tę walkę? Kto zabił? Z decyzjami z resztą zapewne podobnie się rzecz ma i wobec innych dziedzin sztuki: ale sądzę, że w przypadku pisania (też – muzyki), ich częstotliwość jest znacznie większa, to ciągłe zmaganie, nieustanne wahanie. A kto umie je łatwo podejmować, temu chwała i zazdrość!
Co do zakończenia dzieła: podobno mój pradziadek swoje opus magnum pisał przez całe życie i kolejne wydania zawsze były poprawione. Można i tak, jasne. Albo i nie można, to były inne czasy. Ja w każdym razie nie zamierzam. „Powrót” jest jaki jest, ma swoje zalety, ma wady. I pozostanie taki. Ale drugi tom, co teraz już wiem, nie będzie drugim tomem, a pierwszym – w świecie z „Powrotu”. Debiutem. „Powrót” to był przed-debiut. „Powrót” to prequel, pilot, ciekawostka.
A skoro już o tym, to zabieram się za temat, obiecuję. Skończę tylko jeszcze te rozgrzebane krótkie formy i postaram się nie zaczynać nowych. Postaram się…
Przy okazji rocznicy rozmyślam dziś nad pewnym zdaniem, które przeczytałem w książce Viktora Frankla, psychiatry, który przeżył holokaust, cytuję ze wstępu do „Człowieka w poszukiwaniu sensu”:
Nie gońcie za sukcesem – im bardziej ku niemu dążycie, czyniąc z niego swój jedyny cel, tym częściej on was omija. Do sukcesu bowiem, tak jak do szczęścia, nie można dążyć; musi on z czegoś wynikać i występuje jedynie jako niezamierzony rezultat naszego zaangażowania w dzieło większe i ważniejsze od nas samych […] Trzeba słuchać co nam podpowiada sumienie, a następnie realizować jego nakazy zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą. Dopiero wtedy przekonacie się, że na dłuższą metę – powtarzam: na dłuższą metę! – sukces przychodzi właśnie do tych, którzy o nim nie myśleli.”
Ta niepopularna opinia miesza mi w głowie. Miecz jest na pewno obosieczny, iluż bowiem w związku z tym, powołując się na takie nastawienie, nie podejmie działań! Ale tu przecież nie chodzi o bierne „czekanie”. Jak rozumiem, działanie z pasją to tak czy inaczej pomaganie temu mitycznemu „sukcesowi”. To gdzie jest „gonienie za sukcesem”, a gdzie „nasze zaangażowanie w dzieło”? Może, jak zazwyczaj, najlepszy jest złoty środek. Tylko znów: gdzież on się znajduje..? Będę o tym myślał jeszcze.
Wracając do premiery. Przemiłe to spotkanie i bardzo osobiście dla mnie ważne (bo choć może z „obiektywnego” punktu widzenia nie było żadnym tzw. sukcesem, to na pewno było dla mnie dużym osiągnięciem psychologicznym) odbyło się rok temu w Składzie Solnym, wokół którego jest teraz tyle szumu. I ja się znów waguję, bo trzy są strony sprawy – Skład; środowisko (części) literatów krakowskich; wreszcie miasto w rozumieniu „urząd”. A ja ze wszystkimi tymi trzema stronami jestem lub czuję się związany. No i masz ci los… Kibicuję zatem wszystkim. Bardzo bym chciał, żeby te trzy (dwie) strony znalazły takie rozwiązanie, które będzie dla wszystkich satysfakcjonujące. O tej sprawie pisałem na tym blogu, parę wpisów temu:
A co z moją tożsamością? Coś się z pewnością rok temu zmieniło. A może raczej: przez ten rok się zmieniało, co rok temu się zapoczątkowałem. Czy jestem pisarzem? Pewnie nie. Nie w znaczeniu „profesji”. A czy jestem nim subiektywnie, w odczuciu? Tu też mam wątpliwości. Możliwe natomiast, że stałem się nim w jakimś większym stopniu w mojej strukturze wewnątrzpsychicznej, jungowsko rozumianej niedostępnej jaźni – tej, z którą kontakt mamy przede wszystkim w snach. Co ważne: nie pozostaje ona bez wpływu na nas świadomych, a co za tym idzie na nasz świat. A zatem – pisarz in statu nascendi. Co warto obserwować.
***
Na koniec nie mogę nie napisać o smutku. Smutku pustki, smutku nieobecności.
Na premierze zabrakło dwóch bardzo ważnych osób. Babcia nie zdążyła, choć tak mi kibicowała – babcia była już w lepszym świecie. A mama, zmęczona swoją chorobą, nie mogła, nie miała sił. Dziś mamy także nie ma wśród nas. Są już razem, tam, po drugiej stronie. Obie z resztą widnieją w stopce: obie recenzowały którąś z pierwszych wersji. Babcia bardzo skrupulatnie, przedstawiła mi potem bardzo rzetelny, nazwijmy, raport. Mama bardzo surowo, też rzetelnie i bardzo cennie. Dziękuję.