Rozbijanie koła kwintowego, które wisi jak koło młyńskie u szyi. Podróż do prze/yszłości. Warsztaty jazzowe 27-29.09.2024 w ramach Huty Jazzu

Fot. z koncertu finałowego: Stan Barański

Woła mnie muzyka, zaskakująco mocno, od jakiegoś czasu, od jakiegoś roku. Zaczęło się od jazzu, wkrótce po śmierci Mamy odbiło mi na jego punkcie. Zacząłem się wsłuchiwać, penetrować, zapoznawać. Potem poznałem bliżej przyjaciół ze Składu Solnego, tych muzycznych – i wszedłem do muzycznego skrzydła: kolejne wołanie. Bywałem na koncertach, różnych, więcej niż zazwyczaj. Rozszerzyłem kolekcję CD, bo w moim aucie jest tylko CD, więc zamieniłem kokpit samochodu w stojak na płyty. Dokupiłem discmana (co nie było, jak się okazuje, łatwe), podpiąłem go do kolumn, jest wieżą. Potem doszedł gramofon, za sprawą mojej Żony, Zielonej Małpy. Trzeba przy tym powiedzieć, że słuchanie z nośników fizycznych, takich jak CD-ki czy winyle, to jest zupełnie inna baja. Ja szanuję streamingi, „i kocham, i słuchać”, jest to łatwe, wygodne oraz, co najważniejsze, odkrywcze, roboty bowiem te algorytmiczne dość dobrze podrzucają użytkownikowi nowości, podobne, te, których nie znał. Nie są złe te algorytmy (aczkolwiek pamiętajmy o nieodżałowanym, najdoskonalszym, last.FMowskim, kto pamięta?). Natomiast czym innym jest jednak nośnik fizyczny. Chodzi o doświadczenie: trzeba podejść do półki, wybrać. Przyjrzeć się okładce, dotknąć – wchodzą w użycie i inne zmysły poza słuchem. A potem jak się ją już nastawi – czy to pod igłę, czy laser – słucha się jej, zasadniczo, całej. A streamingi, mam wrażenie, zabiły w nas słuchanie płyt w całości – chyba się nie mylę? Słuchanie płyt w całości to inne słuchanie, co do tego chyba zgoda. Nie tylko na jazz się otworzyłem, ale i na inne gatunki – choćby dodekafonię, czy muzykę eksperymentalną. Odbyłem też podróż w przeszłość, do dzieciństwa, a to za sprawą powracania do muzyki mojej Świętej Pamięci Mamy. Szukałem Jej w tych dźwiękach, a przy okazji znajdowałem siebie. Siebie sprzed 20-30 lat, siebie z Nią. 

Na wołanie muzyki odpowiadałem bojaźliwie, jak wystraszony i nieufny pies, którego nęci ciepło ogniska. Słuchanie, koncerty, spotkania – to było jak oglądanie sklepowej wystawy. 

 W końcu nieco odważniej postanowiłem temat, nomen-omen, ugryźć. Najpierw nagrałem dość nieudany eksperyment country w warunkach domowych. To już coś. Potem pojechałem na kilka dni na pewien obóz nad jeziorem – tam w roli muzycznej, z gitarą prowadziłem śpiew. Temat prosty, nie był dla mnie trudny – ale to też coś. Znów z resztą związany, podobnie jak słuchanie muzyki Mamy, w sposób ogromnie silny z moim dzieciństwem, było to bowiem w miejscu dziecięcych wakacji. Podjąłem się też działań twórczych w innym niż granie sensie, czyli organizacji festiwalu muzycznego; zrobiliśmy bowiem w Składzie Solnym przegląd muzycznej sekcji Składu, czyli „Skład Solny Fest!”. Wyszło znakomicie, Skład wyszedł – dosłownie! – na ulicę, wyszedł z wnętrz, przyszło mnóstwo ludzi, a granie było świetne. 

Założyłem skarbonkę: wrzucam do niej dyszki i piątaki, a jej intencją jest strojenie pianina. 

W końcu postanowiłem zaproponować przyjaciołom, żebyśmy nagrali utwór, który zrobiliśmy przed nastu laty, a który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Cold-wave’owy „Teatr na wodzie” był, wierzcie, bardzo dobry. W ten oto sposób dotykając innej jeszcze części muzycznego siebie, znowu poszedłem na wycieczkę w przeszłość. Bo gdy paręnaście lat temu “Teatr na wodzie” wymyśliliśmy, byłem łysy i chodziłem w kurtce z napisem „hate” na plecach. Nasz zespół nazywał się „Topór”, a my kipieliśmy od niezgody, buntu, gniewu, ale też smutku i nie do końca twórczej melancholii. Gorzka to podróż do przeszłości, bo nie lubię siebie z tamtych czasów: łysego, w kurtce z napisem „hate” na plecach – i na sercu wtedy także. Ale może trzeba się z tym rozliczyć, myślałem później. Trzeba zagrać “Teatr”. Sam tytułowy teatr na wodzie z resztą już nie istnieje, powstał w jego miejscu wypasiony wodny plac zabaw, w Parku Jordana, obok Górki. Już nie ma coldwave’u, teraz jest „Jewropa”. Trzeba to rozliczyć.

Muzyka przez ten rok była dla mnie podróżą powójną: bo odkrywaniem nowego, tu przyszłość. Ale i, a może zwłaszcza, wejściem w głąb przeszłości, a co za tym idzie – do głębi mnie samego, moich dziecinnych i młodzieńczych pra-źródeł. 

Ten cały jazz przypominał mi cały czas o pewnym muzycznym brzemieniu, które mnie trzyma za gardło, które mi wisi u szyi jak koło młyńskie, ilekroć myślę o muzyce, ilekroć próbuję ją komponować, coś stworzyć. Tym kołem jest koło kwintowe. Kto nie wie: koło kwintowe to pewien schemat, porządkujący tonacje muzyczne w systemie dur-moll wedle ich pokrewieństw. To układ harmoniczny, który, jeśli się go stosuje, to brzmi dobrze, bezpiecznie. To taka podstawa teorii muzyki, którą nabyłem w podstawowej szkole muzycznej. To elementarz, na którym zbudowana jest lwia część muzyki w ogóle: od muzyki renesansowej i Bacha, po rock, muzykę rozrywkową, po, a jakże – a może zwłaszcza, muzykę ludową i disco-polo. A jazz, ogólnie rzecz biorąc, wychodzi poza owo koło (młyńskie). Łamie je. Co dla mnie, niestety, jest poza wyobrażeniem. Bardzo trudno mi opuścić ten zaklęty krąg i czuję się jak wąż, pożerający własny ogon. Gdy próbuję coś wymyślić, to i tak powracam do tego samego schematu. Jak się z tego wyrwać? Jest taki paradoks, pochodzący z psychoanalizy: każdy z nas powinien opuścić wewnątrzpsychiczny labirynt, aby odnaleźć Moc. Ale aby opuścić labirynt, trzeba mieć Moc. Podobnie czuję się próbując wyjść z koła-labiryntu kwintowego. 

Ale oto, zupełnie przypadkiem, pojawiła się przede mną szansa na wyzwolenie! Mignął mi w Internecie baner o zapisach na jazzowe warsztaty, organizowane przez Hutę Jazzu w Młodzieżowym Domu Kultury im. Andrzeja Bursy na Osiedlu Tysiąclecia w Krakowie. Co prawda, termin zapisów minął dzień wcześniej, ale uznałem – co mi tam, pytać można. Napisałem więc e-mail i okazało się, że owszem, zwolniło się jedno miejsce i mogę zostać dopisany. Dobrze zatem, jasne, proszę mnie wpisać, odpisałem. Tak oto zapisałem się na cały weekend – weekend łamania koła kwintowego kołem – na to miałem nadzieję. 

Zaraz po e-mailowym potwierdzeniu udziału wczytałem się w regulamin warsztatów. To, że warsztaty poprowadzą wybitni: Marek Pospieszalski, Piotr Damasiewicz i Ola Rzepka, wiedziałem wcześniej. Ale teraz w regulaminie przeczytałem rzeczy, które zmroziły mi krew w żyłach. “Komisja konkursowa będzie oceniać nagrania mp3, przesłane przez kandydatów”? “Warsztaty skierowane są do uczniów szkół muzycznych 2. stopnia oraz studentów akademii muzycznych”!? “Najlepszy uczestnik dostanie nagrodę 1,5 tys. złotych”!? Wpadłem w panikę – w co ja się pakuję? Sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem. Trochę na tych klawiszach grałem, owszem, skończyłem muzyczną podstawówkę; czasem siądę przy pianinie, poimprowizuję; na gitarze jestem niezły, ale powiedzmy, że na poziomie ognisko/oaza ++, góra podstawy country. Na pewno nie nadającym się do jazzu… 

I ten nieszczęsny kaganiec koła kwintowego. Przyjdę z kołem (młyńskim), uwieszonym u szyi. 

Ale przecież, skoro słowo się rzekło, to nie ma co robić z siebie durnia, trzeba iść. Babcia mawiała: “bać się możesz, byle byś nie stchórzył”. Pójdę. Ale na ile to możliwe, choć czasu pozostało niewiele, przygotuję się. W ten oto sposób rozpoczęła się moja kolejna związana z muzyką podróż do przeszłości.

Postanowiłem poćwiczyć fortepianową technikę, powyciągałem więc stare nuty, rodem z mojego dzieciństwa i nastoletniości – czyli sprzed dwudziestu lat. Wielozmysłowa była to podróż. Oczywiście, że przez dźwięk. Usłyszawszy bowiem grane przeze mnie nuty po tych dwóch dekadach, natychmiast znalazłem się w wehikule czasu. To jak z tym słuchaniem muzyki Mamy. Tu też dotarłem do zaświatów, bo moja ukochana pani profesor z czasów szkoły muzycznej jest od lat po tamtej stronie. Gdy teraz czytałem jej odręczne notatki na nutach, oznaczenia czynione ołówkiem, to usłyszałem jej głos i poczułem dłoń, szturchającą mój łokieć, gdy ten był za sztywny, poczułem zapach papierosów i dobrych perfum tej eleganckiej damy. 

…i już wchodziłem schodami do szkoły, mieszczącej się na drugiej stronie Wisły, czyli poza moim orbis interior, poza znanym mi światem; to tam udawałem się do magicznej krainy, do równoległej rzeczywistości, do drugiej szkoły, innej grupy rówieśniczej, po drugiej stronie rzeki świat był na opak. Już byłem znów na korytarzu, a zza licznych, kolejnych drzwi dochodziły dźwięki rozmaitych instrumentów. I już siedziałem w niewielkiej sali, mieszczącej prawie wyłącznie fortepian, czekając na swoją kolej i pocąc się jak mysz, bo znów, jak zazwyczaj, nie byłem należycie przygotowany, a pani profesor była surowa i zdystansowana. Nad fortepianem widniała duża maksyma, którą tyle razy czytałem: “jak ćwiczysz, tak będziesz grał”. Czyżbym wtedy, wchodząc w nastoletniość, z premedytacją się przeciw temu buntował? 

Teraz uświadamiam sobie, patrząc na te starożytne zapiski czynione ołówkiem na pradawnych kserówkach, a których źródło jest w czasie, gdy moja materia duchowa była całkiem prawie nieukształtowana, jak ważną osobą pani profesor była w moim ówczesnym życiu.Z resztą, wtedy nieistniejąca, a obecnie uzupełniająca budynek szkoły przy ulicy Józefińskiej na Podgórzu piękna aula koncertowa nosi imię Pani Profesor Iwony Kuźmy. 

Tak czy inaczej, zanim zabrałem się na dobre do ćwiczeń, moja jaźń zawirowała w wirze dawnych chwil, emocji i dźwięków. Niełatwo było się stamtąd wydostać, przecież szkoła muzyczna była prawdziwym oddzielnym uniwersum, które skutecznie z jakiegoś niezrozumiałego powodu  zapomniałem i które pewnie tym spektakularniej wdarło się teraz przed moje oczy, do moich uszu, w głębiny duszy. W końcu z trudem udało mi się skupić i zacząłem ostro ćwiczyć. Miałem raptem parę dni, żeby przywrócić palcom sprawność techniczną. I żeby ponurzać się we wspomnieniach. 

Mama uwielbiała gdy ćwiczyłem. 

Przyszedł piątek. Urwałem się z pracy chwilę wcześniej, by zdążyć na popołudnie do Młodzieżowego Domu Kultury im. Bursy na krakowskim Osiedlu Tysiąclecia. Niespodziewanie, ponownie wpadłem w wir wspomnień. I to takich, jakich się nie spodziewałem. 

Myślałem, że nigdy tam nie byłem, a stanąłem w obliczu wielce zaskakującego wspomnienia, ponownie, z młodości, choć nieco późniejszej. Otóż byłem tu już kiedyś, tu, na tej alejce, pnącej się w górę, pośród wielkopłytowców. Znów, terra incognita (czy to na niej wspomnienia wypalają się szczególnie trwałym piętnem?). Przyjechaliśmy z przyjacielem na zaproszenie jego kolegi, żeby zagrać w piłkę. Żyłem wtedy sprawami kibicowskimi, więc wyprawa na owiane sławą Osiedle Tysiąclecia jawiła mi się jako fascynująca, tremendum et fascinosum, podróż do matecznika wroga. Wroga, bo osiedle to słynie ze swojej lojalności wobec Cracovii – ja kibicowałem Wiśle. Pamiętam, że w rześki, niedzielny poranek wdrapywaliśmy się w górę osiedla, zgarniając po drodze z kolejnych bloków kolejnych zawodników. “Szalom!”, “Szalom” – witali się ci piłkarze-amatorzy o osiedlowej prowieniencji i zmęczonych po sobocie, acz radosnych oczach, a ja miałem jeszcze nie raz wspominać to osobliwe przywitanie kibiców pasów. W końcu, gdy wspięliśmy się wyżej, naszym oczom ukazała się arena sportowych zmagań prawdziwie osobliwa. Oto pośród północno-wschodnich modrzewi i świerków, obok szkoły tysiąclatki (a jakże, nie można było się spodziewać innej tu, na Osiedlu Tysiąclecia), na betonowym, wielokrotnie łatanym boisku, w dużym kole do rozpoczynaniameczu po środku placu gry, wymalowano przy użyciu białej, olejnej farby, przekreśloną białą gwiazdę. Z pewnością ten znak przynależności chuligańskiej, był widoczny ze wszystkich balkonów i okien piętrzących się wokół dziesięciopiętrowych bloków, budując tożsamość kolejnych pokoleń. Nigdy  więcej już tu w piłkę nie zagrałem, ale podobnie jak zaskakujące przywitanie autochtonów z Tysiąclecia, miałam jeszcze nie raz tę plemienną runę wspominać. 

Zafrasowałem się, wspominając to dziwne wydarzenie. Bo czy nie jest tak, że dla tych właśnie spraw – piłki nożnej, kibicowania, grupy rówieśniczej – nie rzuciłem kiedyś muzyki? To daleko idące uproszczenie i co najwyżej metafora, do tego niesprawiedliwa, bo choć rzuciłem szkołę, to muzykę nie całkiem; tak czy inaczej tak myśląc wspinałem się ponownie tym chodnikiem, po wielu latach, ale by grać jazz, a nie w piłkę z chuliganami. 

Przyszedłem wcześnie, więc we wnętrzu Domu Kultury zastałem na razie tylko salę estradową z przygotowanymi instrumentami, tablua rasa. Wkrótce zaczęli schodzić się też instruktorzy i uczestnicy. Tego rodzaju warsztaty mają to do siebie, że ci, którzy się na nie zapisali, są tam z własnej woli. To od razu ustawia sytuację w dobrą stronę. W tym wypadku sprawę tylko pozornie komplikował fakt, że uczestnicy reprezentowali bardzo różne grupy wiekowe (najmłodszy kolega miał, na oko, 12 lat, a najstarsza uczestniczka myślę, że była po czterdziestce, może pod pięćdziesiątkę). Poza tym, co się miało okazać nieprędko, bo nie natychmiast przeszliśmy  do gry na instrumentach, był duży rozrzut jeśli chodzi o poziom techniczny i znajomość swojego instrumentu. Moje więc wcześniejsze obawy, że “nie dam rady”, rozwiały się. Nie to było tu bowiem najważniejsze, tu nie chodziło o technikę, czy wirtuozerię. 

I to instruktorzy od początku podkreślali, że w tych warsztatach nie będzie chodziło o wirtuozerskie piłowanie. Charyzmatyczny Piotr Damasiewicz, typ przyjaciela-przewodnika. Ola Rzepka, też charyzmatyczna, ale z charyzmą tajemniczą, którą bardzo cenię i lubię. Marek Pospieszalski, dowcipny i kontaktowy. W jakiś sposób, zapewne dzięki ich naturalnemu, swobodnemu stylowi, błyskawicznie zniknęła ewentualna bariera na linii mistrz-uczeń (przy zachowaniu stosownego respektu do doświadczenia i umiejętności naszych nauczycieli). Żeby była jasność, nikt nie narzucał się ze swoją energią, nie próbował tworzyć na siłę przyjacielskiej atmosfery. Miałem wrażenie, że instruktorzy zostawiają grupę do jej swobodnego opadnięcia na swoje pozycje. Że każdy zgodnie ze swoim temperamentem jakoś się w tym wszystkim usadowi, osiądzie w swoim miejscu. 

Ta atmosfera dotyczyła także naszych wspólnych działań. Nikt się nie spieszył, nikt nie klaskał z okrzykiem: “do dzieła!”. Powoli krzepliśmy w nowej sytuacji. Od początku dużo rozmawialiśmy: o muzyce, o filozofii, o jazzie, o sztuce w ogóle… tak z resztą będzie do samego końca. Potem podjęliśmy ćwiczenia z wyobraźni muzycznej. Weźmy pierwsze: każdy uczestnik dostał od Oli po dwa kamyki. Następnie mieliśmy rozejść się po sali, usiąść wygodnie, zamknąć oczy – i zacząć na tych kamykach grać. “Kiedy kończymy?”, ktoś zapytał. “Wtedy, kiedy skończymy”, padła odpowiedź. Całość trwała, tak na oko, bo nie patrzyłem na zegarek – jakieś czterdzieści minut. To było bardzo inspirujące doświadczenie. Dwa kamienie jako instrumenty przywodziły skojarzenia z czymś bardzo pierwotnym, archetypicznym. O to też, zdaje się, chodziło – o ćwiczenie wyobraźni muzycznej, muzycznej współpracy, słuchania, artykulacji dźwięku: ale na materii ekstremalnie podstawowej. To było jak starożytna fizyka kwantowa muzyki. Coś mistycznego. 

Dalej: eksperymenty dźwiękowe na nie swoich instrumentach. Co się stanie, gdy zacznę grać smyczkiem na gitarze basowej? Lub gdy przejadę kamieniem-instrumentem po strunach pianina? Malowaliśmy obraz. I jak to z obrazami, a na pewno abstrakcyjnymi, każdy zobaczył w nim coś unikalnie własnego; jakiś kawałek siebie, lub świata, lub siebie w świecie, czy też czegokolwiek jeszcze innego. 

Podekscytowany, nie ukrywam, wróciłem do domu i oglądałem mecz Wisły, jakby na zwieńczenie mojego dzisiejszego wspomnienia, ale słuchając koncertu Keitha Jarretta w Kolonii. Ponownie, słuchając tego wybitnego dwupłytowego wydawnictwa, zastanawiałem się nad doskonałością harmoniczną tego pianisty. Oto przykład jak z tego nieszczęsnego koła kwintowego korzystać, nie niszcząc go, lecz naginając do swoich potrzeb.Jarrett przemieszcza się pomiędzy harmoniami, malując przeróżne pejzaże (ileż tu jest różnych miast! A ile łąk przestronnych), ale czyni to płynnie, bez nagłych skoków, to fala, a nie schody, nie zygzak, to łagodne pejzaże. Harmoniczny geniusz, ten koncert, połączenie jazzu z właściwie klasyką, surowości z wirtuozerią. A wszystko cały czas wokół koła kwintowego, a jakże, w subtelnym tańcu, właściwie zabawie. Kto nie słuchał – trzeba, starannie i w skupieniu: Keith Jarrett, koncert w Kolonii. 

Drugi dzień warsztatów przyniósł dalsze wrażenia – ponownie spokojne, wywołane w sposób naturalny, nienarzucające się, ale przy tym zaskakujące, nowe (coś jak Jarrett w Kolonii). Było właściwie kilka finałów, by tak rzec. Jednym z nich były, oczywiście, odwiedziny wybitnego Nilsa Petera Molvaera. To był wielki zaszczyt spotkać się, porozmawiać, ba!, nawet zagrać z tak utytułowanym muzykiem. Jego obecność pokazała mi przy tym, raz jeszcze, jak naturalną i bezdystansową atmosferę udało się osiągnąć (komu? Naszym instruktorom? Nam?) podczas tych warsztatów. Właśnie dlatego, że gdy pojawił się Mistrz, to, co nie dziwi i wydaje się oczywiste, powstał dystans. Czuć było znaczny respekt do tak znamienitej osobistości. Rzucił mi się w oczy więc obraz wspomnianej naturalności, gdy Mistrza nie było, jak w zwierciadle – a przecież prowadzili nas nie mniej wybitni Mistrzowie. 

Zostawiam tu pewien cytat z Mistrza Molvaera, może kogoś zainspiruje, parafrazuję:

Jeśli zaczynasz grać na instrumencie i z początku jest to tylko odtwarzanie kompozycji innych, granie lubianych przez ciebie piosenek, coverów, i tak dalej – rób to konsekwentnie. Nie naciskaj siebie samego – pomysły, własna twórczość, kompozycja, przyjdą z czasem. Daj sobie czas. 

Po wizycie gwiazdy wykonaliśmy kolejne ćwiczenia ze słuchania, z wyobraźni dźwięku, ale w zaskakującym anturażu: poszliśmy do parku, by w ciszy i skupieniu nasłuchiwać miasta. Ptaki, rozmowy, piłka odbijająca się od stalowej tarczy nad koszem… Było rześko, a szumiące w oddali samochody na wielkiej arterii nie tylko mi, jak się okazuje, skojarzyły się z morskimi falami. 

W tym parku znajduje się duża scena plenerowa, podjęliśmy więc taką zabawę, że oto każdy miał wejść na scenę, krótko się przedstawić i pomówić o czymś, co go interesuje. Czemu to miało służyć? Nie wiem. Sądzę, że pomysł na to ćwiczenie powstał spontanicznie, na widok sceny. Myślę też, że na pewno świetnie to zapamiętam – szczególnie, że ponownie uświadomiłem sobie jak swobodnie wszyscy się już poczuli w tym, a nie innym towarzystwie i w jak niewymuszony sposób się to odbyło. Myślę, że i inni także zapamiętają tę chwilę, a każdy wyciągnie z niej dla siebie coś bardzo własnego: to jak z tym malowaniem obrazu na nie swoim instrumencie. Mistyczne. 

A pomiędzy tymi różnymi aktywnościami, podczas długich przerw, co i rusz ktoś spontanicznie sięgał po swój instrument, umiejscowiony gdzieś na scenie, a może po cudzy – i podgrywał, próbował, eksperymentował, improwizował. Chwilami łączyło się to w spontaniczne improwizacje grupowe. A ja znów znajdowałem się w szkole muzycznej, pośród tego wyjątkowego harmidru jej korytarza, gdy dźwięki różnych instrumentów dźwięczą zmiennie, zależnie od naszego po korytarzu przejścia. 

I byłem tam z Mamą, bo to Mama szczególnie dopingowała mnie do grania, to głównie Mama odwoziła mnie na lekcje do szkoły na Podgórze, to ona była na moich wszystkich egzaminach i audycjach muzycznych. 

W ostatni dzień warsztatów, czyli w niedzielę, byliśmy już skupieni na przygotowanie programu koncertowego – warsztaty wieńczył bowiem występ naszego doraźnie stworzonego bandu. To kolejna nauczka z muzycznej wyobraźni. Mistrz Marek usłyszawszy zabawną, dowcipną piosenkę koleżanki Igi, traktującą o dżemie z lidla, postanowił: robimy z tego jazz. Jak zrobić jazz z tego rodzaju piosenki? Jeszcze z użyciem tak niełatwej instrumentalizacji, którą dysponowaliśmy: trzech gitar, jednej basowej, dwóch perkusji, trąbki, puzonu, saksofonu, pianina i dwóch elektrycznych klawiszy? 

Myślę, że żeby to zrozumieć, ważne jest parę fraz, które powiedzieli nam instruktorzy podczas warsztatów:

“W muzyce liczy się czas, a nie tempo”. 

“To ty podążasz za dźwiękiem, a nie dźwięk podąża za tobą”. 

Oraz, gdy dyskutowaliśmy o definicji jazzu, czym on właściwie jest: “jazz to wolność”. Dodam od siebie: jazz to rozwinięcie, nieskrępowanie, wyobraźnia i odwaga. 

Tak oto w przeciągu jednego dnia przygotowaliśmy program na koncert, na którym dość licznie stawili się nasi przyjaciele, rodziny, ale też osoby postronne. Zaczęliśmy tajemniczo, od gry na kamieniach, by przejść do eksperymentalnego malowania dźwiękiem, używając naszych instrumentów w niekonwencjonalny sposób, by w końcu przejść – płynnie, poczynając od umówionych, pojedynczych nut rodem z pentatoniki, najpierwotniejszej ze skal harmonicznych – do przygotowanego utworu, zaprezentowanego z dużą dozą improwizacji i spontaniczności, aczkolwiek zaplanowanego. Wyszedł z tego jazz rock z bardzo charakterystycznym głównym motywem melodycznym. Niektórzy zagrali solówki: ci, którzy się odważyli i umieli; inni mieli bardziej drugorzędną rolę, w tym ja, podający harmonię z pianina. Na koniec tenże motyw główny wszyscy zaśpiewaliśmy. Czy mogła być lepsza puenta niż wspólny śpiew – podsumowanie naszej wspólnej twórczości? Niczym klamra: podsumowaliśmy naszym podstawowym instrumentem, czyli śpiewem, jeszcze bardziej pierwotnym niż kamienie – ale razem, zgodnie, po trzech dniach pracy twórczej. Publiczności podobało się, poniesieni więc entuzjazmem zagraliśmy bis – ten sam finałowy motyw główny, w nieco innej aranżacji rytmicznej. 

Podobno nie do uwierzenia było dla niektórych, że spotkaliśmy się raptem dwa dni wcześniej, a już przygotowaliśmy taki materiał. No cóż, muzyka jest językiem uniwersalnym, a jeśli się uwolni swój umysł, do czego tak konsekwentnie przekonywali nas nasi warsztatowi mistrzowie, to sprawa jest tym łatwiejsza. 

Trochę przypadkiem się znalazłem na warsztatach jazzowych w Młodzieżowym Domu Kultury im. Andrzeja Bursy. Niespodziewanie okazały się one dla mnie podróżą po dwóch zupełnie odmiennych torach. Z jednej strony była to podróż ku przyszłości, ku nowemu, podróż odkrywcy. Z drugiej zaś wgląd w przeszłość, też tą zupełnie zagrzebaną pod patyną czasu; ale i ta była odkrywcza, pomogła mi bowiem nadać nowych znaczeń temu, co już było. W taki oto sposób to co było, łączy się z tym co będzie – jedno wpływa na drugie, ten taniec jest wieczny, jak sądzę. Podróże w przeszłość mogą być jak wyprawy w nieznane; a wyprawy w przyszłość, w nieznane, mogą pomóc nam poukładać, uporządkować to, co wydawało nam się, że jest już w jakimś porządku, oswojone. 

Przy okazji: chciałem podziękować organizatorom, a szczególnie Rafałowi Zbrzeskiemu, za zapał i miłość do jazzu, czyli, jako się rzekło, po prostu “muzyki poszerzonej i nieskrępowanej”. Trzeba przyznać, że całość była przygotowana na najwyższym poziomie. 

Dziękuję instruktorom – za ich spontaniczność i naturalność, to dzięki niej jestem bogatszy po tych warsztatach.

Dziękuje uczestnikom – za ich życzliwość, otwartość i nienarzucanie się. Zrobiliśmy coś bardzo fajnego i z pewnością żadne z nas tego nie zapomni i z pewnością każde z nas wie/rozumie/czuje coś więcej po tym weekendzie na Osiedlu Tysiąclecia.

Co do koła kwintowego, które tak bardzo chciałem łamać: nie, nie złamałem go. To nie było możliwe, nie o to bowiem chodziło. Jeśli chcę wyjść poza nie i przestać gryźć własny ogon, to muszę się po prostu dokształcić, nie ma wyjścia. Zrozumiałem też, i to chyba jest najważniejsze, że koło kwintowe nie jest moim wrogiem. Jest moim przyjacielem. Jak było dla Jarretta w Kolonii. Warto posłuchać, Keith Jarrett, koncert w Kolonii, 1975 rok.