Templum Dentum, czyli u dentystki

A więc do dentysty! Muszę się pospieszyć. Nie lubię się spóźniać, a już osobliwie w sprawach tak doniosłych jak naprawa zębów. Pędząc poprzez miasto myślę o przywileju ludzi naszych czasów, że jest to możliwe, by naprawiać zęby. Ach, gdyby jak jaszczurkom też nam odrastały! Czy też może rekinom? Wszystko jedno komu – lecz nie homo sapiens. Zatem my, ludzie, jak to mamy w zwyczaju, myślą i techniką nadrabiamy braki naszej ewolucji.


Marne to pocieszenie, którym w swej żałości staram się ratować – czuję bowiem strachostres. Teraz się pocieszam myśląc racjonalnie: cóż przecież dziwnego, co niezwyczajnego, że tak niecodzienne emocje mną szarpią? Wszyscy czasem to robią, czasem przecież trzeba. Nie jestem jaszczurką, muszę dbać o zęby, to jest mój przywilej, tym podobne próby. Na razie to działa.
Jestem już w środku. Czas na wstęp do sprawy: rytualna ablucja mojej jamy ustnej. Bo nie można przecież nieprzygotowanym przystąpić do działań! Trzeba się oczyścić specjalnym przyrządem i środkiem myjącym.


Potem czekam przez chwilę w wygodnym fotelu czytając gazetę. Obok ekspres do kawy – nigdy nie korzystam; musująca woda – chętnie się napiję. I paradoksalnie, wobec tychże wygód – strach we mnie narasta. Czy oni specjalnie, wiedząc co się święci, przygotowują ten komfort żeby uśpić czujność? Czy nie lepiej by było gdyby mroczne wnętrza, straszne lub koszmarne, przygotowywały człowieka na koszmar, który już się zbliża?


Jeszcze jedno zdziwienie, zanim się rozpocznie: oto widzę Mistrza, którego imieniem nazwano przybytek. To niespotykane, jest on tu patronem, ale prawie nigdy się go nie widuje. Tylko czasem, gdy trzeba, przyjdzie coś poradzić – rzut oka Maestro i krótka uwaga w języku tajemnym rozwiewa wątpliwość – potem znowu znika; rzekłbyś, że na wieki. W miejscu tym struktura jest wręcz starożytna: mistrzem jest mężczyzna, a wszystkie doktorki oraz asystentki, to same kobiety – rzecz niespotykana. Niczym w zigguracie lub innym Luksorze.


W końcu, jest! „Dzień dobry” – uśmiechnięte oczy zapraszają mnie gestem w głąb, do gabinetu. Tu kurtuazyjnie parę słów rozmowy – tylko z panią doktor. Przecież asystentka, która jest w pokoju, nie ma przywileju rozmawiać z pacjentem. Niema i niezbędna, prawie nieruchoma, niemal niewidzialna – czeka na rozkazy. A nasza rozmowa? Krótka i nerwowa. Jak ta poczekalnia: sztuczna, oszukańcza. Już przecież za chwilę zacznie się rytuał.


Najpierw obezwładnienie: „proszę się położyć i otworzyć usta” – których już nie zamknę do samego końca. Oto się rozwarły me własne czeluści. Czy to jest możliwe, żebym kiedykolwiek przez tak długą chwilę miał otwartą paszczę? Może w filharmonii, w magicznym zachwycie; albo podczas snu, będąc w innych światach; zatem także teraz – podczas tych obrzędów. Dalsze obezwładnianie: sztuka alchemiczna. Krótki ból i igła wprowadza w me dziąsło specjalny specyfik abym nic już nie czuł. Ciemne okulary – abym nic nie widział. Aby blask światła podobny do słońca nie wypalił mi oczu (jak podobno jest w stanie sam Bóg swym obliczem).


Przez ciemne okulary widzę twarze w maskach, są zatem kostiumy, świątynna zasłona. Obie święte damy ozdobiły oczy – ten jeden element z którym się spotykam. Makijaż kapłanki: koci, jak w Egipcie, jak w świątyni Izydy, może Isztar lub Re. Powab i drapieżność. A zaś akolitka do rzęs dokleiła sztuczne wydłużenia: niczym czarne pióra. Jestem przerażony.


Zaczynają padać nazwy i zaklęcia. Określenia przyrządów z gwiezdnych materiałów, kutych przez elfich mistrzów, albo wręcz przez bogów, doskonałej jakości, której nie poskąpi okręt międzygwiezdny. Ale przecież rytuał wymaga boskości – w końcu paramenta muszą być bez skazy. A zatem „zwierciadło” – żeby poznać prawdę. „Ssak” – by odchtonicznić to, co zawsze mokre (kolejne działanie alchemicznej sztuki). To jeszcze rozumiem, ale czas na arkana i język sekretny, znany tylko kapłanom – wiedzę potajemną. „Opra”, „polimera”, FX sześćdziesiątka”, „skaler”, „berten” i „angle” niż już nie rozumiem. No i najważniejsze: tajemniczy „struktur”, który wzbudza we mnie mnogie skojarzenia.


Cisza i skupienie, te krótkie komendy; ja wciąż przerażony, pocę się okrutnie i ściskam rąb swetra. Odgłosy urządzeń, które wszak zwiastują potencjalne bóle. W każdej chwili groza, strach co kilka sekund, plecy zesztywniałe – staram się nie patrzeć w oczy uczennicy, ani jej mistrzyni w nabożnym skupieniu wlepione w mą paszczę – w którą przecież magicznie jestem przemieniony. Długie lata kształcenia taką rzecz sprawiły, że potrafią one mocą alchemiczną naprawić mi zęby. To imponujące.


I tu nagle: koniec! „Dziękuję”, „wypłukać”; „wszystko było dobrze?” Wznoszę kciuk, zmęczony. Ale by przedłużyć stan liminalności jeszcze pada komenda: „proszę nie pić, nie jeść, najmniej przez godzinę”. Czyli choć opuszczę, to wciąż będę nagi – jak młody wojownik plemienia Szoszonów, który musiał przebiec, w ramach inicjacji, przez całą pustynię z wodą w swoich ustach i na dowód męstwa na mecie ją wypluć. Ja także wytrzymam by dopełnić przejścia, by nie zniszczyć trudu świętych dam kunsztownych i nie pokpić sprawy.


Doktor już odeszła, a jej biały trykot skrył się za alkową. Teraz w końcu może mówić asystentka: i podaje cenę (czynność ta przyziemna przecież oszczędzona jest świętej mistrzyni). Płacę jak za woły, a jakże, ofiarne; lub złotego cielca niewielkich rozmiarów.


Do świątyni zębów, tego Templum Dentium, wszedłem przerażony. Wychodzę zmęczony i nieco biedniejszy. Długo tu nie wrócę, znowu sobie to wmawiam, by potem ściągnięty świętym obowiązkiem znów się poddać próbie; w końcu to przywilej.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *