Teneryfa jest dziwna

zdjęcia moje

Teneryfa, wyspa-góra, jest dziwnym miejscem.

Można by pomyśleć, że ktoś wymieszał tu ze sobą substancje. Że znane nam ze starego świata kategorie i nazwy tracą tu na znaczeniu. Spójrzmy na morze: wielkie tankowce płyną obok żaglówek, a ogromne wycieczkowce obok małych kutrów rybackich. Albo: choć turystów jest mnóstwo, to nie ma turystozy (podobno poza pewnym południowym fragmentem wyspy, która jest kurortem, ale tam nie dotarliśmy). Turyści mieszają się z tutejszymi, to się rozmywa. Widzi się na drogach samochody z wypożyczalni, ale jest ich równie dużo co tych niepożyczonych. Dzieje się tak może dlatego, że nie ma turystycznych gett. Dajmy na to Kraków: Stare Miasto i Kazimierz to, gdy tak spojrzeć powierzchownie, tylko turyści; a wystarczy wyjść poza obręb Plant i turystów już się prawie nie spotka, z kolei tylko krakowian. W wypadku Teneryfy, na której nie ma wielce spektakularnych i historycznych zabytków, zazwyczaj powodujących taką właśnie turystogettoizację, to się nie odbywa. Może za wyłączeniem samego wulkanu, Teide, najwyższej góry Hiszpanii – a i tam napotkaliśmy taksówkę teneryfską. Więc i tubylec wybrał się w ładny weekend do krainy księżycowej.

Można by powiedzieć, że Teneryfa jest zarazem każda, jak i żadna. Takie dajmy na to Santa Cruz de Tenerife, czyli stolica wyspy (a zarazem jedna z dwóch stolic Wysp Kanaryjskich). Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to prowincjonalne miasto, jakiś taki hiszpański Radom. A tu okazuje się, że wcale tak nie jest i jest to dość prężna metropolia. Przypadkiem trafiliśmy do dzielnicy biurowej – niewielki korpo-mordor. Czyli są tu korpa, są tu biura, są duże firmy – to nie taki Radom w takim razie. A przecież kawałek dalej w miasteczku La Laguna mieści się uniwersytet. Albo tutejsza opera/filharmonia? Architektoniczny kosmos, coś niesamowitego. Poza tym, w mieście wszędzie są rzeźby; pomniki; masa streetartu; czy designu. I coś zupełnie osobliwego: betonowy plac zabaw, będący jednocześnie rzeźbą. Ale znów: jest tego dużo, ale nic wybitnego, nie ma wykwintu. Dobrze to oddaje tutejsze muzeum sztuk, które warto zobaczyć. Zaprezentowano w nim prace podług dość prostego klucza: artystów tworzących na Teneryfie, lub o Teneryfie. I, co niezaskakujące, jest tego dużo, ale nic wybitnego. Godne polecenia, bo daje wgląd, jak sądzę, w pewien niewydumany, wyluzowany „duch miejsca”, jaki tu panuje (o tym jeszcze później). Właściwie trudno się dziwić – nie ma tu wielkiej historii, brak wybitnych dowódców, czy kompozytorów – i to z pewnością składa się na tutejszy brak zadęcia. Oraz na brak sztuk doniosłych: głównie pejzaże i portrety.

Santa Cruz wydaje się nie kończyć i płynnie przechodzi w dalsze i dalsze miejscowości – oddzielone chyba tylko granicami administracyjnymi. Cała bowiem wyspa, za wyjątkiem centralnego masywu Teide oraz położonego na północnym-wschodzie parku narodowego Anagi, jest mocno zurbanizowana. Wygląda to trochę jak Małopolska: absurdalne zagęszczenie zabudowy. Rozmieszczonej bardzo chaotycznie, bez planu – jakby jakiś tytan rozrzucił klocki lego – domy, które przykleiły się do stromych zboczy i jakąś mocą się nie zsunęły, trwają w tym przypadkowym ułożeniu. „Jakąś mocą” – bo jest tu ciągle bardzo stromo. W końcu mówimy o najwyższym szczycie Hiszpanii, Teide, który mierzy prawie 4 km i piętrzy się oddalony raptem o 20-30 km od wybrzeża.

I tu znów wymieszanie i wszystko – na tej niewielkiej w gruncie rzeczy wyspie (mającej nieco ponad 2000 km kwadratowych – to mniej-więcej tyle, co 6 Krakowów) znaleźć można bardzo różne rodzaje krajobrazu. Jest więc skaliste wybrzeże, są tereny, nazwijmy, około-śródziemnomorskie, mamy lasy – normalne, wielkie, sosnowe, a w końcu także i góry księżycowo-marsjańskie. W pewnym miejscu są dwa drzewa wielce starodawne i ogromne – 600- i 700-letnie sosny, ludzie tulą się do nich. To nieco inaczej niż na pozostałych wyspach kanaryjskich. Szczególnie Lanzarote i Fuertaventura to krainy bezroślinne, pustynne. Ale nie Teneryfa, tu miejscami jest bardzo zielono – w lasach otaczających Teide, czy w Parku Narodowym Anaga. W związku z tym zróżnicowaniem dobrze się tu uprawia różne sporty: kolarstwo szosowe i górskie, trekkingi i wspinaczki, już nie mówiąc o sportach wodnych – wszystkich windserfingach, kaitserfingach, lub zwykłych. Szczególnie tych ostatnich jest tu dużo, zdaje się, że sprzyjają temu silne oceaniczne fale.

Z kolei jeśli chodzi o plażowanie, to chociaż pogoda sprzyja dość permanentnie, warunki są takie sobie. Plaży jest niewiele i są małe – z pewnymi wyjątkami. A te prawdziwie wspaniałe – takie, przy których brakuje tylko zacumowanego pirackiego galeonu – są dość daleko. Trzeba do nich iść parę godzin w dół, doliną, albo ewentualnie dopłynąć Uber-motorówką. Swoją drogą to osobliwe, że to tych plaż zawsze się schodzi – jak do wnętrza ziemi. Jak do źródła – w końcu pochodzimy z oceanu – to dość niezwykłe. A na plażach widać dobrze kolejne zagubienie substancji. Pooglądaj kamienie, tu się dzieją rzeczy ciekawe – niektóre wyglądają jak metal, inne jak kości (podobnie mało ważą). Teneryfa jest dziwna.

Jeszcze jedno pogubienie terminologiczno-definicyjne. Żyje tu dość dużo ludzi ze starego kontynentu, którzy kupili tu mieszkania i mają zimowe rezydencje – jak choćby dwoje emerytów, przyjaciół mojej babci, którzy na Teneryfie zimują, w lecie zaś wracają do Krakowa. Jakieś źródła statystyczne mówią, że jest to paręnaście procent mieszkańców wyspy. To do jakiej kategorii ich zaliczyć? Lokalsi? Turyści? Może jakaś trzecia? A więc znowu rozmycie i dziwność terminologiczna.

Może to znaczeniowe rozchwianie dzieje się ponieważ tu nie ma duchów. Szukałem ich, bo byłem ciekaw, jakie one tu mogą być. Skoro ani to góry, ani wyspa, a jednocześnie – wyspo-góra; a jak wiadomo zarówno w górach jak i na morzach żyją osobliwe moce. A tu klops. Zero drgania, tylko ludzie, tylko domy rozrzucone po stromych zboczach. Dopiero poczułem jakąś obecność na samej górze, pod wulkanem – tam, gdzie niemal nie ma już roślinności, wśród krajobrazu marsjańskiego. I to też, mam wrażenie, w wersji skarłowaciałej, osłabionej. Sądzę, że tutejsze duchy, które czczone były przez pierwotnych (o tyle, o ile) mieszkańców wyspy, Guanczów, uciekły przed hiszpańską kolonizacją, która rozpoczęła się w XV wieku; a nie były dość silne, by się oprzeć i połączyć, dać wchłonąć z hiszpańskim chrześcijaństwem. Toteż skryły się jeszcze na jakiś czas w lasach pod Teide po czym zwiały przez wulkan gdzieś na ocean. Najsłabsze, te, które nie dały rady zmienić swojego stanu skupienia, zostały tu i skarlały. W ten oto sposób, wraz ze zniknięciem Guanczów i ich duchów, karta się wyczyściła – i Hiszpanie zapisują ją na nowo. Ale nie spieszy im się, bo to jednak, bądź co bądź, prowincja.

Swoją drogą, z tymi Guanczami to ciekawa sprawa. Są to Tuaregowie z północnej Afryki, którzy tu zawędrowali – ale niech mi ktoś wyjaśni po co to zrobili? Na czym tu przypłynęli? Przecież nie na okrętach, tylko jakichś łupinkach, tratwach może. Historycy nie wiedzą. Ja nie mam wątpliwości, że kryje się za tym jakaś niezła historia i typy mam 3. Pierwszy – ktoś kogoś wygnał, wygrał jakąś wojnę i powiedział – albo się pakujecie na te tratwy i sio, po horyzont, albo was zniewolniczymy… Drugi – pod wpływem mistyczno-religijnych przeżyć pewien wariat dojrzał do tego, by zebrać ekipę i popłynąć, jak Kolumb, do jakiegoś eldorada, które mieści się za horyzontem. Trzeci – pewna grupa uciekła przed zarazą. Można puścić wodze fantazji.

Napisałem, że Teneryfa to prowincja, ale, co podkreślę raz jeszcze, nie aż taka! Liczby mówią, że turystyka to około 1/3 PKB Wysp Kanaryjskich. Niby dużo, ale sądziłem, że znacznie więcej. Czyli 2/3 PKB to różne inne gałęzie gospodarki – co widać. Tu życie toczy się normalnie. Pływają te tankowce, są biurowce, plantacje bananów i batatów, wino tu pędzą (szczególnie białe jest godne uwagi, choć drogie, nawet jak na tutejsze warunki, bo na Teneryfie wino jest tańsze od wody)… Wszystko to możliwe jest przez budzącą podziw sieć autostradowo-węzłową, okalającą wyspę. Myślę, że budowa tych wszystkich ślimaków i drogowych spaghetti wymagała ogromnej przekminy inżynieryjno-projektowej, to dość imponujące.

Imponujące jest też, że jest tu wszędzie mnóstwo sztuki – choć w stylu nienadętym, jak wszystko tutaj – z gastronomią włącznie. Rzeźby i pomniki są wszędzie – na każdym rondzie, placyku, nawet w miejscach bezsensownych. Zarówno abstrakcyjne, jakieś moderny, jak i klasyczne, monumentalne. Podobnie street art – wepchnięty gdzie się tylko da. Może to miejsce sprzyja tworzeniu? Ale takiemu nie za bardzo. Tworzeniu po powierzchni, prostemu, bez patosu, w krainie wiecznej wiosny, która rozmiękcza zmysły i rozmywa myśli. Czy ma to związek z tym, że czułem tu nastrój różnego rodzaju wątków New Age? Sporo ogłoszeń, ulotek w tym temacie – o mindfulnessie, jodze, gnozie i tak dalej. Podobnie: pewien artysto-(nie)żebrak, który wykonywał z trzcin lub traw wiklinowe cudeńka, kazał mi czytać Jacka Londona Vagabondo Delle Stelle, czyli „historię gnozy”. I od takiego dość zwyczajnego osobnika biła aura niewymuszonej charyzmy i chyba tajemnicy. Dziwna ta Teneryfa. Jest tu też podobno dużo muzyki, o czym opowiadali nam wspomniani przyjaciele babci, chociaż różnej jakości. Czyli ponownie: dużo tego, ale nic najwyższej klasy. Ale właśnie, przy tutejszym braku zadęcia nie powinno to dziwić i harmonijne jest z tą wyspo-górą.

Dla nas, tu będzie osobiście, czyli mnie, żony, taty i brata – cały wyjazd miał charakter pożegnalno-pielgrzymkowy. Ponieważ odwiedzaliśmy miejsca, w których była nasza Świętej Pamięci Mama. Tata mówił, że mama uwielbiała Teneryfę; z resztą przyjechaliśmy tu dlatego, że mama marzyła o tym, żeby z nami tu dotrzeć. A więc dotarła, choć w formie duchowej. Myślę, że żadne z nas nie miało co do tego wątpliwości. A w miejscu, w którym po raz ostatni patrzyła na morze, przy wspaniałym kamienistym nabrzeżu, zamkniętym wielkimi skałami, czułem Mamę właściwie namacalnie. Możliwe, że rozumiem, dlaczego Mama tak lubiła Teneryfę, oto hipoteza: ta wyspa jest podobnie niejednoznaczna i nieoczywista, jaka była Mama – osoba godząca w sobie przeróżne pierwiastki, style, paradygmaty, i tak dalej.

Co do mnie: przed wyjazdem postanowiłem sobie, że będę co wieczór pisał wiersze – co udało mi się zrealizować. Sprzyjał temu codzienny ogląd wschodu słońca, co umożliwiał balkon ze wschodnią ekspozycją na ocean. Jednego tylko wieczoru wieszy nie pisałem, a to za sprawą wspaniałej biesiady, czyli uruchomienia zasady plenus venter… Najlepsze krewetki na świecie w wykonaniu najprostszym, podane w najbanalniejszej knajpie na dachu starożytnej galerii handlowej. Dlatego o swoich przeżyciach tu się nie wypowiem, a zapraszam do zakładki „wiersze”.

Teneryfa jest dziwna.

1 Comment

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *